Po tym
wszystkim co się stało, Volt musiał wreszcie zmierzyć się z niepokojącymi
myślami, które do tej pory tłumił. To była dla niego dziwna sytuacja i chyba
przez to się denerwował. Prawie zawsze rozumiał swoje uczucia i potrafił
wskazać ich przyczynę, ale problemem był ten moment, kiedy trzeba było sobie z
nimi poradzić, przyznać się do czegoś, przepracować traumę. On wolał zdawać
sobie sprawę z istnienia problemu emocjonalnego, a potem go żarliwie ignorować.
To nie były fizyczne rzeczy, z którymi mógł sobie łatwo poradzić albo chociaż
zacząć działać. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli chciał podjąć dobrą
decyzję, musiał przemyśleć wszystko.
Nieważne jak go to stresowało.
Siedział w
swoim dużym, jasnym pokoju. Tak jasnym, że wszyscy, którzy tu przychodzili,
mrużyli oczy i narzekali na kolorystykę. Jednak jemu samemu nie sprawiała ona problemów. Może miał
wrodzoną odporność na takie barwy? To było możliwe, skoro operował Haosem. Z
tej samej przyczyny jako dziecko nie bał się ciemności, a do ciemnych kolorów
czuł tylko nieracjonalną pogardę. Dlatego jego ściany miały odcień słonecznej
żółci, dywanik był śnieżnobiały (trudno było go czasem domyć, ale nie
przeszkadzało mu to) a meble jasnopomarańczowe. Wszystkie drobiazgi, których
było bardzo niewiele, bo lubił otaczać się rzeczami praktycznymi, miały jasny
ton. Z niebieskiego tolerował tylko błękit, a z zieleni ten dziwny odcień,
który Gus nazywał pistacjowym.
Volt był
jak ten pokój – jasny, świetlisty. Stał po tej dobrej, jasnej stronie – tej
pełnej światła. Shadow stosował różne wykręty, oszustwa i kłamstwa, a on nie
potrafił. Miał tylko jedną twarz. Jedną stronę. Tą dobrą. Jasną jak Haos.
Wierzył ludziom, choćby nie wiadomo jakie brednie mówili. Był prostoduszny.
Silny młodzieniec o groźnym wyglądzie, wierzący w to, że pierwszy pocałunek
powinien być zarezerwowany wyłącznie dla kobiety, z którą chciałoby się spędzić
całe życie.
Był jak
dziecko. Dziwił się dlaczego ludzie robili złe rzeczy i sądził, że dobro i zło
jest od siebie oddzielone grubą linią. Może dlatego tak lubił przebywać z
najmłodszymi. Zachował tę dziecinną wiarę w sprawiedliwość na świecie, podczas
gdy inni przekonywali się o tym, że ten sam świat nie zawsze jest jednak dobrym
miejscem. I był pewien, że da sobie ze wszystkim radę.
Ta pewność
siebie nie była przechwałkami jak u Daniela Kuso albo, jak u Lynca, próbą
przekonania wszystkich o swojej wspaniałości. Nie. To była tylko oczywistość.
Volt nigdy nie przegrał. To znaczy brał udział w misjach zakończonych porażką,
uciekał mu przestępca i bywał bardzo poważnie ranny, ale nigdy nie było to z
jego winy. Zawsze to był błąd Lynca, Shadowa albo innych osób. Nigdy jego. On
dawał radę. Wykonywał swoją pracę sumiennie i nigdy niczego nie zawalił. Nigdy.
Aż do tamtego dnia.
Mieli
chronić Alice Gehabich przed porywaczami. Łatwe, przyjemne zadanie. Tak myślał
póki nie zaczął przegrywać. Ludzie, on przegrywał! I to nie przez kogoś, tylko
z własnej winy! Nie potrafił dać rady jednemu człowiekowi.
Volt
pochylił głowę i zakrył twarz dłońmi. Były zimne, a twarz taka rozgrzana. Czy
tak objawiał się wstyd?
Nagle
poczucie oczywistości zniknęło. Niby przepędzili napastników, ale przecież nie
dawał sobie rady. To była jego pierwsza w życiu porażka. Taka prawdziwa, do
której tylko on się przyczynił. Może gdyby to zdarzyło się wcześniej, nie
czułby takiego bólu?
Potrafię
pokonać cię bez użycia mocy! Jak chcesz bronić miasto i bliskich, skoro sam nie
umiesz się obronić?!
Usłyszał to
tak wyraźnie, jakby ten człowiek stał tuż obok. I chociaż to nie był dokładny
cytat, bo tylko sens się nie zmienił, zabolały wszystkie rany, które wtedy
doznał. Szczególnie te w umyśle. Był taki słaby! Do tej pory myślał, że da
sobie ze wszystkim radę, ale wtedy zdał sobie sprawę z własnej bezsilności.
Świadomość tego, że może nie obronić Mylene wbijała się w niego boleśnie przez
cały czas. Był nikim! Był słaby. Słaby. Słaby. Nie znał lepszego określenia.
Haos jest
najgorszą mocą! Jak chcesz nią wygrać?!
Kolejny
krzyk sprawił, że poczuł pustkę w brzuchu, jak gdyby go wypatroszono. Wiedział,
że jego moc była słaba. W sam raz dla słabeusza, który nie potrafiłby obronić
własnej rodziny! To było takie okropne uczucie. Nagle pewność w to, że wszystko
będzie dobrze, zniknęła i zastąpił ją strach, niepewność i rozgoryczenie. Tak
dużo jak na tylko jeden ubytek. A jeszcze pchała się tam desperacja. Gdyby
mógł, zrobiłby dla Mylene wszystko!
Kogo my tu
mamy? Czyżby ten słaby Vexosek?
Volt
mimowolnie zaczął drżeć. Było mu tak gorąco w głowę, a tak zimno w resztę
ciała. Dłonie były wręcz lodowate. Do tego ta pustka i wspomnienia sprzed dwóch
godzin, napełniające umysł...
Zaraz przestaniesz się
cieszyć! Zaaresztujemy cię!
Gdybyś chciał mnie
złapać, krzyknąłbyś, a nie podchodził, żeby pogadać.
Zbierało mu
się na wymioty. Sam nie wiedział jak to możliwe. Przecież nie jadł od dawna.
Chcesz być
silniejszy, nie?
Jestem
silny.
To było
chyba jego pierwsze kłamstwo w życiu! Czy było tak oczywiste? Dlatego ten,
który go pokonał, zaczął się śmiać?
Przegrałem,
bo jesteś ulicznym wojownikiem!
Sam nie
wiedział, dlaczego próbował się bronić.
Tu prawie
wszyscy są takimi wojownikami. Z nimi też przegrasz?
To, jak go
potem nazwał ten człowiek, zgrabnie ominął. Te słowa były nieistotne. I zbyt
obrzydliwe.
Mogę pomóc.
Znam kolesia, który da takiemu ścierwu jak ty drugą moc. To niebezpieczne i
musisz potem wykonywać polecenia póki nie spłacisz, ale to dobry interes.
Volt czuł,
że koszulka lepi mu się do pleców. Tak się spocił? Przecież było mu zimno!
Tylko twarz płonęła jakby ją wsadził w ognisko.
Dlaczego mi
pomagasz?
Bo mnie
szlak trafia jak taki zdrowy chłopak nie potrafi nic porządnie zrobić! Nawet
mocą nie nadlecisz, ty miernoto. Z Haosem można tylko uciekać!
Nagle
wstał. Zrobił to tak szybko, jakby chciał zostawić na łóżku wspomnienia. A
przecież pod powiekami widział obraz kpiącego mężczyzny, Isamu, a w uszach
słyszał dokładny adres. Jakby ktoś puszczał go na dyktafonie. Nie potrafił
zidentyfikować, co czuł. Wiedział tylko, że jest mu jakoś tak słabo. Czyżby
miał gorączkę?
W ustach
czuł okropną suchość. Bezmyślnie ruszył w stronę jadalnio-kuchni. Czuł się
naprawdę źle. Nawet nie zauważył, kiedy wszedł do pomieszczenia. Przy stole
siedział oglądający coś na laptopie Shadow. Volt nawet nie miał sił się
zdziwić, że albinos miał w ogóle takie urządzenie. Podszedł tylko do półki i
wyjął szklankę. Potem automatycznie wygrzebał z lodówki wodę mineralną. Adres
natrętnie chodził mu po głowie. Przenikał jego umysł i stawał przed oczami.
Pomału wypił łyk.
– Nie jedź!
Błagam! – Rozległ się dziewczęcy głos, a Volt zamarł.
Płyn
pociekł mu po brodzie.
– Przecież
wiesz, że nie będzie odwrotu! Oni są źli! Jak możesz się z nimi zadawać? –
rozpaczała młoda kobieta.
– To jedyny
sposób, żebyś była bezpieczna i szczęśliwa! Tylko oni mogą pomóc! –
odpowiedział jej mężczyzna. – Chcę dla ciebie jak najlepiej! Zrobię wszystko!
Nawet za cenę własnych przekonań i... duszy!
Volt
odłożył szklankę i wytarł wodę. Nie mógł zrozumieć dlaczego ręce mu tak drżą.
– Co za
dureń, nie Volt? – zarechotał nagle Shadow, odwracając laptop, żeby pokazać co
ogląda.
Na ekranie
była dwójka czarno-białych ludzi. Kobieta i mężczyzna stali pośrodku swojego
czarno-białego, zatrzymanego świata. Trzymali się czule, chyba bali się rozłąki,
ale w kobiecie było coś dziwnego. Jej oczy były chłodne. Jak oczy Mylene.
– Pojedzie,
zapewni jej możliwość do życia i rozmnażania się z tym ich sąsiadem, a sam
zginie! Co za kretyn! – zaśmiał się Shadow.
– Co za
kretyn – powtórzył mimowolnie Volt.
Zauważył na
ladzie kluczyki do swojego auta. Nie mógł zrozumieć co tam robiły. Przecież je
chował! Chwycił je bez powodu, bo przecież nigdzie nie jechał. Chciał tylko
zobaczyć te kawałki metalu. Nawet nie miał przy nich żadnej zawieszki, ale
poczuł, że musi je obejrzeć dokładniej.
– A
przecież ona nawet go nie kocha! Przyznała się! – tłumaczył dalej albinos.
Nie ma
czegoś takiego jak miłość, Volt. W głowie
usłyszał głos Mylene, który zaraz potem dodał: Potrzebujemy jeszcze Darkusa.
Shadow jest niepewny. Szkoda, że nie mamy podwójnych mocy jak tamci.
Obracał w
dłoniach klucze bez żadnego powodu. Coś chciały mu przekazać. Był tego pewny.
– Zawsze w
takich filmach wariaci umierają za swoje kobiety, które żyją długo i
szczęśliwie. To takie pouczające, prawda? Nie warto być idiotą poświęcającym
się dla miłości! – zakończył zadowolony Shadow i odwrócił ekran do siebie.
– Nie warto
– powtórzył bezgłośnie Volt i prawie wybiegł, ściskając w rękach kluczyki.
Po drodze
zobaczył w lustrze swoje odbicie. Błyszczące, półprzytomne oczy, poczochrane
włosy i bladą twarz z wypiekami.
Chyba
naprawdę mam gorączkę. pomyślał jeszcze,
nim zamknął za sobą drzwi.
***
Na altance
starego hotelu stała dwójka młodych mężczyzn, obserwujących piękny zachód
słońca, który barwił ich tymczasowy dom na czerwono. Długie cienie wyglądały
wprost drapieżnie w połączeniu z otaczającymi ich wszędzie prawie nagimi
drzewami. Być może dla takich widoków budynek zbudowano w lesie, bo na pewno
nie przez wzgląd na dojazd albo łatwą do znalezienia lokalizację.
Naki, który
do tej pory robił szkice pastelami olejnymi, wychylił się za barierkę, żeby się
czemuś dokładniej przyjrzeć. Do tej pory było ciepło i bezwietrznie, ale w tej
chwili wiatr dmuchnął mu prosto w bladą twarz. Długie do ramion, ciemnobrązowe
włosy zafurkotały. Młodzieniec natychmiast się cofnął i poprawił wsuwki, żeby przetrzymać
grzywkę. Stojący obok niego Hiroshito zaśmiał się.
– Ciekawy
sposób na odrzucenie włosów do tyłu. Ja jestem tak zacofany, że zrobiłbym to
ręcznie.
Ciemnoniebieskie
oczy zrobiły mu niemy wyrzut. Gdyby nie cienie pod nimi i brak energii, można by
było czerpać przyjemność z ich widoku, a tak przypominały o całym tym szambie
jakie przechodzili.
– Najpierw
musiałbyś zapuścić włosy – odpowiedział Naki, z miliona możliwych tematów
wybierając ten najbardziej neutralny. – Chociaż... Jesteś na dobrej drodze.
Ruda
czupryna faktycznie potrzebowała już fryzjera. Kosmyki zaczynały włazić do
oczu, ale według ich posiadacza nie wyglądało to źle. Zanim tu trafił, nigdy by
nie pomyślał, że długie włosy u faceta mogłyby wyglądać intrygująco, a teraz,
mając przed sobą żywy dowód, coraz bardziej się do tego przekonywał.
–
Zapuszczam – zdecydował się spontanicznie. – Będę nosił warkoczyki, koki i
kitki. Najlepiej naraz.
Naki westchnął
ciężko, ale na jego wąskich ustach pojawił się delikatny uśmiech.
– To
dlatego, że nie pozwalam zrobić z siebie twojej laleczki? – spytał tylko.
Zielone oczy rudego rozbłysły
rozbawione.
– Skoro
wiesz, czemu pytasz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Jego
rozmówca uśmiechnął się szerzej i obrócił w kierunku lasu, chyba chcąc to
ukryć. Oparł się spokojnie o barierkę, obserwując krwawy, niesamowity widok. Rudzielec
wybrał coś innego do oglądania. Skupił się na skąpanym w czerwieni profilu,
szukając w nim jakichkolwiek znaków, które mogłyby oznaczać nawrót odrzucenia
mocy.
– Hiro... –
odezwał się nagle Naki. – Dziękuję, że mnie wyprowadziłeś na dwór.
Odpowiedział
mu gromki śmiech:
– Jesteś
psem, czy co?
Na
policzkach częściowo ukrytych pod ciemnymi włosami pojawiły się rumieńce. Hiro
był pewny, że Naki wypominał sobie teraz tę nieuwagę.
– Wiesz o
co chodzi – wyszeptał po chwili zmieszany szatyn. – Lubię przebywać w pokoju,
ale czułem się już jak w więzieniu.
Stał tak
sztywno, zaciskając palce na drewnie. Obok niego leżało pudełko pasteli i
szkicownik otwarty na pustej stronie. Fakt, że jego posiadacz przewracał stronę
nawet jeśli nie skończył rysunku, byle tylko ukryć swoje małe dziełka, był
rozczulający.
– Ja tak
miałem, gdy zamknąłem się w toi toiu – spróbował rozładować napięcie Hiroshito.
Doskonale
wiedział, że to było głupie i nieśmieszne i że Naki mógłby wygłosić mu teraz
cały wykład o humorze toaletowym, ale o to chodziło. Miał się poczuć swobodniej
i dostać w ręce nowy temat, gdzie mógłby wyjść na tego lepszego. To było
łatwiejsze niż przeproszenie. Tym bardziej dla kogoś kto nigdy nie przepraszał,
a zawstydzanie innych traktował jak coś naturalnego. Hiro czasem zastanawiał
się dlaczego miał potrzebę obłaskawić akurat tego człowieka za każdym razem,
kiedy zrobił coś w tym rodzaju.
– Natchnoło
cię już? – spytał po chwili, widząc, że przynęta nie zadziała.
– Natchnęło
– poprawił go automatycznie zapatrzony w dał młodzieniec.
– To super!
To wracamy do środka! Żebyś mi się tylko nie przeziębił!
Słysząc to,
Naki zrobił zbolałą minę i pokazał grubą, zimową kurtkę, którą miał na sobie.
– Tak mnie
ubrałeś, że nie ma szans, żebym zmarzł! Poza tym ataki chyba się nie powtórzą!
– sprzeciwił się.
Hiroshito
westchnął całkiem tak jak matka, która ma coś wytłumaczyć niegrzecznemu dziecku
po raz co najmniej dwudziesty siódmy i za chwilę nie będzie się bawić w słowa,
tylko przejdzie do czynów.
– Naki...
Od niedawna jesteś w stanie samodzielnie chodzić. Przedtem nic, tylko
siedziałeś w wyrze, gorączkowałeś, rzygałeś...
– Wymiotowałeś
– znów poprawił go mimowolnie, tym razem
patrząc w twarz.
– Nie
obchodzi mnie jak ty to nazywasz! – syknął Hiro. – Ważne, że prawie zszedłeś z
tego świata! Masz się oszczędzać!
Naki przez
chwilę wyglądał, jakby poważnie zastanawiał się nad tymi słowami. W końcu
jednak odwrócił się w stronę lasu, ignorując to wszystko co usłyszał. Na ten
widok w Hiroshito obudziło się coś dziwnego. Coś czego nie czuł od bardzo
dawna. Był wściekły. Nie zastanawiając się nad tym co robi, złapał długowłosego
za ramiona i odwrócił nieco brutalnie w swoją stronę.
– Słuchaj!
– wrzasnął gniewnie. – Nie mam zamiaru zostać tu sam przez jakiś twój głupi
kaprys! Jeśli...!
Zamilkł
nagle widząc prawdziwe przerażenie w ciemnoniebieskich, podpuchniętych oczach.
Nie spodziewał się tego. Przecież nie chciał... Chyba po raz pierwszy w życiu
zabrakło mu słów. Rozluźnił chwyt, szukając zdań, które by go usprawiedliwiły i
pokazały, że to tylko głupie nieporozumienie. Już miał coś powiedzieć, gdy
dostrzegł, że te oczy patrzą na coś, co znajdowało się za nim, a nie na niego.
– Mamy
gości – oznajmił bardzo spokojnie Naki.
Zachował
spokój i trzeźwość myśli, choć wciąż wyglądał na przestraszonego. To było
jeszcze bardziej niepokojące. Hiro odwrócił się, mając bardzo złe przeczucia.
Zaschło mu w ustach, gdy zobaczył żółty wóz i stojącego przed nim kierowcę.
Przed nimi stał Volt Luster w całej swej wielkiej osobie.
Niewiele
myśląc, stanął przed Nakim, żeby go jak najbardziej zasłonić. To było już
odruchowe. Szybko zaczął coś formować w dłoniach, ale przez nerwy i zaskoczenie
niezbyt mu to wychodziło.
– Choćby
nie wiem co, nie możesz się przemęczać – szepnął do kompana.
Zanim
zdołał zrobić coś więcej, rozległ się wkurzony głos Isamu:
– To mój
ziomek!
Potem,
dodając kilka dosadnych przekleństw, popchnął rudzielca, a sam zszedł po dwóch
schodkach w stronę gościa. Włożył w to pchnięcie na tyle dużo siły, że
Hiroshito się przewrócił. Naki natychmiast przyklęknął obok niego ani na chwilę
nie tracąc z oczu wroga. To wszystko wyglądało jak jakiś chory sen.
– Wiedziałem,
że przyjdziesz! – zawołał tymczasem Isamu do Vexosa. – To się wyczuwa!
Potem
zniknął w drzwiach hotelu, gestem przywołując przybysza. Ten grzecznie ruszył
za nim. Przechodząc obok zastygłej w szoku dwójki, nawet na nią nie spojrzał. Dopiero
po jego zniknięciu w drzwiach, Hiroshito spróbował wstać. Naki chciał mu pomóc,
ale widząc minę pod tytułem „nie wolno ci się przemęczać”, odpuścił. Wpatrywał
się w swoje buty w milczeniu. Mocno nad czym rozmyślał.
– Chodźmy do mojego
pokoju – odezwał się z pozoru beztrosko rudy, gdy znalazł się już w pionie. –
Mam te obrzydliwe, bezkształtne krakersy-zwierzątka.
Naki skinął
tylko głową. Pozwolił nawet, żeby Hiro pozbierał jego rzeczy. Jego skupienie
nie było dobrym znakiem. Chyba obaj rozumieli, że wizyta Vexosów nie mogła być
niczym dobrym. Problem był taki, że Isamu widocznie nie zdawał sobie z tego
sprawy.
--------------------------------------------------------------------------------------------------
Napawam się, że
jasne ma dwa znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz