sobota, 23 lutego 2019

41. Pierwsze trudności


Hiroshito starał się przepchnąć przez masę spanikowanych ludzi, ale to nie było łatwe zadanie. Chaos, wrzaski i ciągły ruch nie pomagały w rozróżnieniu drogi, a popychające ciała próbowały rozdzielić go od Nakiego. Kiedy kolejna osoba wpadła między nich, prawie zmuszając Hiro do rozluźnienia chwytu, rudzielec zrozumiał, że musi wydostać się z tego szalonego biegu na ślepo. Widząc lukę po prawej, rzucił się w jej stronę, nie analizując skąd mogła wziąć się przerwa.
Zaraz jednak zrozumiał swój błąd, bo stanął w oko w oko z trzema uzbrojonymi w mechaniczne noże wyrostkami. Zatrzymał się jak wryty, patrząc to na broń, to na napastników. To były jedne z tych nagrzewających się modeli, których używał w kuchni. Mimo że nie mogły mu zrobić większej krzywdy, czuł do nich niechętny respekt. Wiedział co można z ich pomocą zrobić. Tamci goście również zastygli na moment, wpatrzeni w dwóch uciekinierów trzymających się za ręce. Hiro zaklął w myślach. Mieli nie pakować się w kłopoty i nie rzucać w oczy, a tymczasem mógł mieć pewność, że przynajmniej ta trójka ich zapamięta!
Gdy jeden z nich, widocznie przywódca, wyszczerzył się dziwnie i kazał reszcie zająć się „tą parką”, Hiroshito puścił dłoń Nakiego i zasłonił go własnym ciałem, przygotowując się równocześnie do ataku ognistym Pyrusem. Pomimo siły jaką dysponował, wolałby uciec. Tak jak to robił tyle razy przedtem. Być może dlatego zbierał siły i wybierał cel tak długo. A tymczasem oczy przeciwników zaciemniły się.
– Naki! – warknął rudzielec, zerkając na chłopaka, którego jeszcze przed chwilą próbował osłonić. – Mówiłem, że nie masz się przemęczać! Ja się nimi zajmę!
Tamten uśmiechnął się delikatnie, najwyraźniej chcąc go uspokoić.
- Nie widzę przeszkód, by działać po cichu – oznajmił łagodnym głosem. – Za to mam całą masę wątpliwości co do tego, czy warto zwrócić na nas uwagę. Ogień jest dość widowiskowy.
Hiro prychnął, nie wiedząc jak ma odeprzeć ten argument. Przez chwilę obserwował jak dwóch przeciwników wrzeszczy, czołgając się po ziemi. Trzeci wymachiwał na ślepo nożem, żądając oddania zmysłu. Byli żałośni. Widocznie nigdy nie mieli do czynienia z jakąkolwiek mocą. Gdy jedyny stojący wróg zbliżył się do nich, rudzielec szybko poparzył dłonie wszystkich nieprzyjaciół, dzięki czemu niebezpieczeństwo, że zostaną ugodzeni nożem przez ślepców spadło do zera. To poprawiło mu lekko humor, choć z tyłu głowy wciąż rósł strach i gniew. Naki nie miał się przemęczać! Przecież już to raz ustalili! Nie chcąc nic po sobie pokazać odwrócił się z szerokim uśmiechem i wyciągnął rękę w stronę kompana.
– Pan pozwoli, że pomogę mu przejść – zaśmiał się nieco wymuszenie.
– Nie traktuj mnie jak panienkę – fuknął Naki, ale na jego ustach widać było uśmiech. – Już niedługo będziesz kładł przede mną chustki, żebym nie pobrudził sobie butów!
Hiroshito rozejrzał się szybko, wciąż uparcie wyciągając dłoń. Musiał się upewnić, że nikt więcej ich nie zobaczy.
– Niestety na to nie mamy czasu – odezwał się bez wyrzutu. – Spadajmy stąd. Musisz wyłączyć moc jak najszybciej. Nie jesteś w pełni sił. Sam wiesz, że...
Rudy zamilkł nagle, zatrzymując wzrok na mężczyźnie, który prowizorycznie opatrywał młodą kobietę, chowając się między dwoma stoiskami. W tym ogólnym chaosie wydawał się jakoś nie na miejscu, ale to nie to tak wbiło Hiro w ziemię. Rozpoznał go. Jego postawa, sylwetka, a nawet ubrania. To był Atsushi Shimokawa, jego były szef. Dziwne ściskanie w sercu kazało mu zapomnieć o obecnym wokół zagrożeniu.
Dopiero Naki, który wymówił głośno jego imię, otrzeźwił go. Z lekkim szokiem spojrzał w bladą, poważną twarz i przypomniał sobie, że ma już nowe życie. I jak wiele wymaga ono uwagi. Nie mógł się teraz rozpraszać.
– Chodź – powiedział, znów ciągnąc go w tłum, gdzie jednak powinno być bezpieczniej, a co ważniejsze, anonimowo. – Możesz już cofnąć efekt. Pamiętaj, że nie jesteś nieśmiertelny.
***
Shun nie panował nad sytuacją. Pokornie, ale też z pewną złością przyznał przed sobą, że teren Gusa znajdował się poza jakąkolwiek kontrolą. Napastnicy swobodnie szerzyli panikę, a ilość tych, którzy mogliby pomóc była bardzo mała.
Kazami był wściekły na Vexosa, co teoretycznie miało mu pomóc w walce. Wiadomo, że emocje wpływały na zdolności, ale tutaj musiał się jednak hamować. Zbyt silny wiatr był naprawdę niebezpieczny. Mógłby powalić postawione stoiska i skrzywdzić wielu ludzi. Dlatego też po kilku próbach, postanowił korzystać jedynie ze swoich umiejętności walki. Szło mu bardzo dobrze. Sprawnie rozbrajał zaskoczonych ludzi i bez problemu przemieszczał się z miejsca na miejsce. Jego trening był jednak przydatny. Tak jak powtarzał jego dziadek, moce to nie wszystko.
Mimowolnie rozejrzał się raz jeszcze, chcąc ocenić sytuację. Gdy dostrzegł dym na tle szarego nieba, zaczął błagać, by Dan nie był takim kretynem za jakiego go brał.
***
Ogień, który spowodowały rzucane koktajle Mołotowa lub inne prowizoryczne bronie, był łatwy do opanowania. Przynajmniej dla Dana. Chłopak był pewny, że choć Spectra i Mylene też dobrze sobie radzą z takim zagrożeniem, on wypada najlepiej w oczach ludzi. Kiedy to wszystko się zaczęło, wystarczyło, by krzyknął, aby zaczęli go słuchać, pokazując tym samym kto jest ich ulubieńcem. Robili wszystko, co im powiedział, choć jeszcze tak niedawno był zwykłym dzieciakiem. Teraz był bohaterem!
Musiał oczywiście przyznać, że trudno byłoby mu zrobić cokolwiek bez ich pomocy, chociaż OCZYWIŚCIE dałby radę, ale dzięki nim mógł spokojnie skupić się na kierowaniu ogniem. Podczas gdy policjanci i ochotnicy rozbrajali wrogów, on ratował tłumy przed oparzeniami i nie pozwalał uciec tym draniom, którzy śmieli wkroczyć na jego teren. Zachowywał się jak prawdziwy lider! Czuł się taki potężny! Nawet cieszył się z tego ataku, bo jeśli coś miało zamknąć usta tym wszystkim, którzy narzekali na jego przywództwo, to właśnie takie wykazanie się. Był wspaniały! Potężny!
Gdy wygasił trzecie z kolei „ognisko”, dostrzegł nagle coś, co go zmroziło. Duma z dobrze wykonanej akcji przemieniła się momentalnie w strach i niedowierzanie. Przez moment nie mógł zrozumieć co widzi, choć jego ciało już dawno zareagowało w odpowiedni sposób. Z trudem opanował mdłości, ale z drżeniem nóg i rozpaczliwym oddechem nie mógł sobie poradzić.
Na ziemi leżała bezładnie blondynka w błyszczącej, pokrwawionej bluzeczce. Ta, która jeszcze niedawno z nim rozmawiała.
Chciał krzyknąć, by ktoś jej pomógł, ale nie mógł wydobyć słowa. Rozpaczliwie szukał jej imienia w głowie. Echo jej głosu odbijało się gdzieś w umyśle, jednak słyszał tylko, że jest jego fanką. Nie mógł się ruszyć. Nie mógł swobodnie oddychać. Jak to się stało?! Jak mógł jej nie uratować?!
Nagle drgnął, czując jak znów zbiera mu się na wymioty. Zawrócił i zaczął biec w stronę kolejnego zamieszania. Nie chciał dopuścić do takiej sytuacji po raz kolejny. Nie chciał widzieć już żadnego trupa! Zwłaszcza, że, i teraz zdał sobie z tego boleśnie sprawę, tym razem mogła to być jego siostra.

sobota, 16 lutego 2019

40. Pierwsze sukcesy


Shun nie ufał Vexosom. Co prawda to, że Zenoheld King się za nimi wstawił, wyszło na dobre również Młodym Wojownikom i każdej następnej tego typu organizacji, która kiedykolwiek powstanie w tym mieście, bo dzięki patronatowi tego typu drużyny zaczęły się liczyć i przeniknęły do świadomości społeczeństwa. Zanim polityk zajął się tym tematem, Vexosi byli traktowani znacznie mniej poważnie, jak ktoś w rodzaju harcerzyków czy darmowej pomocy i natrafiali na masę trudności. Wszystkie osoby z mocą zawdzięczały temu człowiekowi bardzo wiele – to był fakt równie niepodważalny jak to, że zależność od jednej osoby nie była najbezpieczniejszym wyjściem. Dlatego Alice powołała Młodych Wojowników. Żeby w tym mieście była choć jedna, nieograniczona zaprzedaniem się władzy drużyna. Skąd można było mieć pewność, czy Vexosi pokierują się wspólnym dobrem, a nie rozkazem? Ale teraz Shun nie miał powodów, by nie wierzyć Spectrze. Po co miałby kłamać o prawdopodobnym ataku zorganizowanej grupy na teren, który też ochraniał? Zwłaszcza na festiwalu zorganizowanym przez Zenohelda?
Dan, którego Shun powiadomił jako pierwszego, nie był aż tak ufny. A może raczej nie miał w sobie na tyle dużo rozsądku, by połączyć fakty.
– Jeszcze raz! – jęknął. – Skąd Spectra niby wie, że ktoś coś szykuje?
Shun Kazami był cierpliwym człowiekiem, który starał się tłumić wszelkie emocje, ale zaczynał już tracić cierpliwość. Musiał powiadomić jeszcze wielu ludzi i nie uśmiechało mu się tłumaczenie tego samego po raz trzeci. Zwłaszcza, że taką prostą informację mógł zrozumieć każdy.
– Nie mam czasu – powiedział chłodno. – Po prostu bądź czujny i przekaż policji, że coś się może stać.
Chciał iść, ale jego drogi lider zastąpił mu drogę. Na jego twarzy była widoczna złość.
– Właśnie! Może się stać! – zawołał trochę zbyt głośno. Kilka osób odwróciło się w ich stronę. – Skąd mamy pewność, że...!
– Cicho – upomniał go szybko Shun, tłumiąc zaczątki gniewu. – Nie potrzebujemy paniki.
Daniel zacisnął pięści, a w jego oczach błysnęło coś, co przypominało ogień. Powoli zaczynał tracić nad sobą kontrolę, co dla Shuna od zawsze było dowodem na jego słabość i nie kompetencję. Mimo to ściszył głos.
– Więc dlaczego Spectra każe ci roznosić takie plotki? – spytał. – Jaki ma sens denerwowanie ochroniarzy? On chce skompromitować Młodych Wojowników. Wiem to! Żeby już nie było wolnych od nacisków obrońców! Wtedy będzie miał wszystko w garści i nastanie era Vexosów! Vexosów, Shun!
Chłopak mógłby wypomnieć swojemu przywódcy, że nie powinien się przejmować możliwością zamieszek, bo w końcu zapobieganie im było robotą Młodych Wojowników. Mógłby też dodać, że emocje Dana są wywołane niechęcią do Spectry, a to może kiedyś im zaszkodzić. Gdyby Shun miał choć trochę więcej czasu, mógłby też zapytać dlaczego perspektywa ataku właśnie teraz jest taka niepożądana, skoro byli przygotowani, ale nie miał w zwyczaju kopać leżącego. Zwłaszcza takiego, który musiałby usłyszeć pytanie co najmniej trzy razy zanim zdecydowałby się na odpowiedź.
– Powiadom policję – powiedział tylko, chcąc wreszcie ruszyć przed siebie.
Dan jednak przetrzymał go za rękaw. Shun był pewny, że chłopak jest na niego zły, ale w brązowych, płomienistych oczach dostrzegł jedynie ból.
– Dlaczego? – spytał szatyn. – Jestem dorosły i odpowiedzialny! Pokieruję wami i sami złapiemy tych drani jeśli się pojawią!
Kazami odtrącił jego dłoń, boleśnie świadomy tego ile czasu upłynęło na nic nie wnoszącej paplaninie.
– Dlatego, że ktoś musi pokierować tłumem. Po to się tu kręcą – przypomniał i ruszył przed siebie.
Nie mógł uwierzyć w to jak ciężko było się porozumieć z Danielem Kuso, liderem Młodych Wojowników. Już dawno przestał wymagać od niego wielkich, umysłowych rozwiązań, ale ten brak komunikacji mógł kosztować kilka żyć. Nigdy nie był zadowolony z tego, że to Dan został ich przywódcą, ale teraz wiedział, że trzeba coś z tym zrobić. Albo zafundować Kuso mały trening, albo wymienić go na kogoś kto będzie w stanie ocenić rzeczywistość przez pryzmat obiektywizmu.

***
Mylene, a potem Julie zareagowały bardzo podobnie, co byłoby nawet zabawne, gdyby się nad tym zastanowić. Obie postanowiły powiadomić najbliższych funkcjonariuszy i wyłapywać podejrzanych ludzi. Profesjonalizm zazwyczaj niepoważnej Makimoto kontra profesjonalizm zawsze poważnej Lodowej Damy. Shun miał świadomość, że powinien to docenić, ale skupiał się znalezieniu jak najszybszej drogi do Kuroi.
Gdy tłum zaczął nagle biec, zrozumiał, że zbyt długa rozmowa z Danem zaczęła właśnie zbierać żniwo. Nie myśląc wiele odrzucił spokój i pobiegł w stronę największego hałasu. O swój teren był spokojny. Spectra był dostatecznie silny, by bronić trzy, średnioodpowiednie do ataku wyznaczenia. Trzy, bo pewnie trzeba będzie pomóc temu słabeuszowi Volanowi.
Na samo wspomnienie najmłodszego członka Vexosów Shun poczuł gniew. Tym razem nie musiał go od siebie odrzucić, co było wspaniałym uczuciem. Nie znosił tego małego tchórza! Mijając z niezwykłą lekkością przepychające się tłumy, nakręcał się wspomnieniem o przerwanej przez Spectrę walce. Nie miał zamiaru przyjmować poddanego zwycięstwa! Ono się nie liczyło. Dziadek powtarzał mu przecież, że jeśli ktoś robi ci łaskę, to znaczy, że jesteś jeszcze na tyle słaby, by nie wygrywać za każdym razem. Na samą myśl, że ta mała, ohydna glista kręciła się ciągle koło Alice...!
Jego myśli przerwał jakiś wysoki, umięśniony blondyn, który z okrzykiem na ustach rzucił się na niego z pięściami zawiniętymi w metalowe kolce. Brunet z łatwością odskoczył i kopnął go w głowę. Przeciwnik lekko się zachwiał, ale nie stracił żądzy mordu. Ponowił atak i tym razem zrobił kilka uników, nim znów oberwał od Młodego Wojownika. Gdy Kazami upewnił się, że nikt więcej go nie atakuje, skuł nieprzytomnego blondyna i rozejrzał się, szukając pozostałych napastników.
Tłoczyli się oni przy dwóch postaciach. Dziewczyna z długimi, czarnymi włosami śmiała się, strzelając ciemnymi pociskami z dłoni. Trafieni nimi przeciwnicy upadali i zaczynali wyć z bólu. W ręku Kuroi błyszczał nóż, a na jej głowie odznaczały się... kocie uszka. Shun przez chwilę nie mógł uwierzyć w to co widzi. Uśmiechnął się szeroko, rozbawiony absurdalnością tego widoku. Potem jednak dostrzegł u drugiej postaci falowane, niebieskie włosy. Gus, Vexos przydzielony do najbardziej dostępnej strefy, opuścił swój teren i teraz powalał wyrastającymi z ziemi słupami ludzi, chcących zaatakować bezbronny tłum.
Szok, którego doznał brunet, przemienił się prawie natychmiast w złość i lekki strach. Mając nadzieję, że wszystko jest w porządku, pognał w kierunku terenu pozbawionego obrońcy.


***
Lync czuł strach i wyrzuty sumienia. Zaraz miał stanąć do walki, która była zemstą wściekłego dowódcy gangu, a on nie wziął Altaira! Nie mógł co prawda tego przewidzieć, ale przecież...
Rozejrzał nerwowo, ale radosny gwar nie został niczym zakłócony.
O ile słowa, które wypowiedział Katsuya, mógł traktować jeszcze jako żart, to gdy pojawił się Spectra i ostrzegł go przed gangiem, wiedział, że to prawda. Nie wspomniał oczywiście liderowi o rozmowie z negocjatorem, jakby bał się, że grozi za to jakaś przykra i bolesna kara. Pokornie pokiwał tylko głową, że rozumie jaką część terenu Shuna ma brać pod uwagę i zapewnił, że nie widział żadnego niebezpiecznego członka gangu Konsakiego. Katsuya przecież, mimo złej sławy, nie był dla nich niebezpieczny. Tak przynajmniej powtarzał raz po raz. Nie mógł wyrzucić z głowy obietnicy, którą mu złożył. Bardzo chciał, żeby pojawiło się tu niewielu wrogów.
Nagle poczuł, że coś uderza go w plecy, a wkoło podniósł się krzyk. Ludzie zaczęli w popłochu uciekać i wtedy usłyszał kolejny strzał. Rozumiejąc, że nie został ranny tylko dzięki ochronie w płaszczu, poczuł, że robi mu się niedobrze. Odwrócił się ostrożnie i dostrzegł dwóch mężczyzn uzbrojonych w pistolety. Jeden miał całe ręce pokryte tatuażami, drugi, nieco wyższy i szczuplejszy był ubrany w absurdalnie elegancką koszulę.
Lync rozejrzał się ukradkiem chcąc sprawdzić gdzie są ludzie i gdy wytatuowany wystrzelił, podmuchem zmienił trajektorię lotu pocisku tak, że wbił się w stragan. To samo zrobił z kulą z drugiego pistoletu.
-Mówiłem, że na Ventusa pistolet nic nie da! – jęknął ten elegancki, przeciągając lekko ostatnie słowo.
– Zamknij się! – warknął jego towarzysz, znów strzelając.
I tym razem to nic nie dało. Lync po prostu zatrzymał pocisk w locie.
– Skubaniec też zwalnia! Tak jak pisali. Dobry jest! – znudzony głos wyższego mężczyzny wyrażał uprzejmy zachwyt.
– Przymknij się, łajzo! – wrzasnął po raz kolejny ten z tatuażami.
Widocznie był bardzo zirytowany. Lync nie zauważył innych napastników, ale wiedział, że to o niczym nie świadczy. Nieco uspokojony zaczął grać pewnego siebie, bohaterskiego obrońcę.
– Musicie być naprawdę głupi, żeby walczyć ze mną sami! – odezwał się. – Przecież nie macie żadnej mocy!
Drugi mężczyzna zaśmiał się, poprawiając koszulę. Wystrzelił potem kolejne kule, które Lync szybko zniwelował. To jednak wystarczyło, by ten zdenerwowany wyciągnął skądś młotek i rzucił się w jego stronę.
Lync osłonił się płaszczem. Pole ochronne odbiło narzędzie i Volan mógł odskoczyć. Serce waliło mu bardzo szybko. Zwłaszcza, że musiał robić uniki i osłaniać tłum przed strzałami. Ludzie nie ułatwiali mu tego. Nagle zaczęli uciekać w przeciwną stronę niż powinni, wystawiając się na większe niebezpieczeństwo.
– Nas jest wielu, chłopczku – powiedział lekko elegancik, nawet nie starając się dobrze wycelować. Nie ukrywał, że jego akcje mają na celu rozproszyć przeciwnika, a nie kogoś zranić. – Lepiej, żebyś nas szybko załatwił, jeśli chcesz pomóc tym żałosnym policjantom. Odkąd pojawili się Vexosi, nie są żadnym wyzwaniem.
Odczuwany przez Vexosa strach powoli odchodził w zapomnienie. Było tak jak zwykle. Nie miał czasu na myślenie, robił wszystko automatycznie, a adrenalina brała górę. To było dobre. Przerażenie i poczucie własnej słabości nie przejmowały nad nim kontroli. Nie było tak jak w tej koszmarnej walce z Shunem, bo to nie było nic osobistego. To była praca.
– Więc będzie co opisać w gazecie! – zakpił. – Słabe formacje policji uratowane przez wspaniałego Vexosa!
Po tym przywołał większy strumień wiatru, który powalił wytatuowanego mężczyznę. Młotek wyleciał mu z ręki i zanim zdołał się podnieść, kilku mężczyzn, którzy zdążyli ochłonąć z paniki, przygwoździło go do podłoża. Zaskoczony tym elegant wycelował w nich, ale Lync wytrącił mu broń wiatrem. Kolejni ludzie rzucili się do pomocy, niosąc sznury.
Lync przyglądał się temu z niedowierzaniem. Strach wracał, upominając się o swoje, ale do przodu pchały go głosy, wskazujące miejsca kolejnych rozbojów.
Volan biegł przez rozstępujący się tłum, uświadamiając sobie po raz pierwszy, że nie jest tak bezbronny jak myślał. Dostrzegał jak policjanci starają się nie dopuścić do zranienia cywili, jak ludzie wspomagają rannych i jak rzucają się do walki. Byli wśród nich osoby z mocą, ale też normalni. Wszyscy starali się ochronić pozostałych.
Widząc to, chłopak przyjął najprostszą i najbezpieczniejszą strategię. Znienacka wyrywał bronie z rąk oprawców. Chętny tłum robił resztę za niego, obwołując go radośnie bohaterem.
 --------------------------------------------------------------- 
To do soboty (prawdopodobnie). 23 02

piątek, 8 lutego 2019

39. Odliczanie rozpoczęte


Spectra wiedział co robi. Jego przepychanie się przez tłum nie było chaotyczne ani bezmyślne. Jeszcze zanim wyruszyli na festiwal ułożył kilka różnych scenariuszy tego, co mogło pójść źle i doskonale wiedział jakie kroki ma wykonać, a mimo to, gdy próba skontaktowania się z Gusem znów została zablokowana, poczuł przypływ paniki.

Przeklęty Konsaki! A jeśli brak odwiedzin Gusa to jego sprawka? A jeśli gang już dawno zaczął rozróbę, a ten drań wysłał Katsuyę dla odwrócenia uwagi? Może i był leniwym durniem, ale przecież potrafił przeprowadzać skuteczne działania. W końcu był z jakiegoś powodu szefem! Bywały już sytuacje, kiedy sprawiał poważne problemy. Zresztą mógł zmusić kogoś mądrzejszego do wymyślenia bardziej skomplikowanego planu niż by się po nim spodziewali! Ten drań zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń i chętnie zwalał robotę na innych, lepszych od siebie, równocześnie nie przyznając, że są w czymś lepsi, więc co jeśli...

Kiedy Vexos po raz kolejny został zmuszony do zmiany trasy, jego wzrok padł mimowolnie na jedną z wystawek. W kilkunastu lustrach dostrzegł swoje odbicie. Był w nich spokojny, opanowany i pewny siebie. Takim go widzieli wszyscy zgromadzeni ludzie i taki powinien być przywódca grupy ochroniarzy. Zwykli ludzie bez nadnaturalnych zdolności potrzebowali drogich sprzętów i szkoleń by dorównać osobom z mocami, którzy niekoniecznie chcieli przestrzegać prawa. Tacy jak Vexosi czy Młodzi Wojownicy mogli łatwiej zażegnać niebezpieczeństwo samym tylko wyćwiczeniem naturalnych dla nich umiejętności. Byli przydatniejsi, a równocześnie nieanonimowi. To nie była tylko funkcja. W świadomości ludzi byli bohaterami, poznawali ich i na nich liczyli. Spectra nie miał więc prawa rozmyślać o głupotach. Musiał wziąć się w garść i działać. Być tym, za kogo go uważali. Przynajmniej na razie.

Te kilka sekund przemyśleń otrzeźwiło go i pozwoliło skupić się na rzeczywistości. Przecież przewidział brak możliwości kontaktu za pomocą komunikatora. Dlatego do jego terenu przylegał teren Kazamiego i Volana. Teraz musiał tylko wysłać Młodego Wojownika, by powiadomił wszystkich o zagrożeniu, a potem sam miał udać się do Lynca, żeby podzielić się strefą Shuna, dopóki ten nie wróci. Spectra co prawda liczył, że dzieciak będzie w Altairze i to da mu wgląd w przydatność kasku bojowego, ale przewidział też to, że jego podwładny może go nie przynieść. Nic nie wymykało mu się spod kontroli. Trzeba było tylko postępować zgodnie z planem i nie dać się zjeść rozpraszającym myślom!

A to nie było tak trudne jakby się mogło wydawać. Spectra dostrzegł Kazamiego wśród zmęczonych klientów jednej z budek z jedzeniem. Tak jakby już na niego czekał.


***

Lync kręcił się od dłuższego czasu koło czterech stoisk. Wiedział, że ma większy teren do patrolowania, ale nie chciał ryzykować kolejnego „miłego” spotkania. Najpierw Spectra, potem Lucy, jego chory nauczyciel i trzej koledzy ze szkoły. Tych ostatnich widział na szczęście tylko z daleka, bo zdążył w porę zmienić kierunek, ale niesmak pozostał. Nagle zdał sobie sprawę na ile osób może trafić i to nie była miła wizja. Przemierzając wyznaczoną sobie trasę, zmniejszał ryzyko w znacznym stopniu, a poza tym wybrał tak popularny teren, że z łatwością mógł ukryć się między ludźmi w każdej chwili. To był też jego pierwszy odruch, gdy dostrzegł w tłumie Katsuyę.

Nie można było pomylić jego kolorowych pasemek ani radosnego uśmiechu z nikim innym, ale nawet bez nich Lync od razu by go rozpoznał. Jak miałby zapomnieć jedyną życzliwą mu duszę z czasów, gdy przebywał w domu dziecka? Widział go już chyba w każdej możliwej odsłonie. W pewnym momencie ich znajomości, gdy był nim na tyle zafascynowany i gdy wierzył, że będzie pod jego opieką już na zawsze, widział jego sylwetkę w każdym swoim śnie. Teraz, gdy o tym myślał, było to strasznie żałosne, ale jeszcze trzy lata temu za kolejną, kłamliwą obietnicę, że Katsuya go adoptuje, zrobiłby wszystko. Dosłownie wszystko, więc dobrze, że nie trafił na jakiegoś zwyrola, tylko na dziwaka, który zajął się nim i traktował jak brata. Do czasu.

Chowając się w tłumie, Lync czuł gniew. Wróciło rozżalenie i pretensje, wróciły dobre wspomnienia i tęsknota, a przede wszystkim wrócił ból jaki sprawił mu ten podły oszust! Było dokładnie tak jak wtedy, gdy widywali się przez sprawy Vexosów w czwartej dzielnicy. W tej samej czwartej dzielnicy, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Wtedy, gdy po tygodniu w domu dziecka, próbował wrócić do domu. Z dzisiejszej perspektywy Lync wiedział, że to było głupie, ale zrozpaczony ośmiolatek, który właśnie przeżył śmierć rodziców i który trafił w miejsce, gdzie zaraz stał się kozłem ofiarnym, nie widział lepszego wyjścia. Nie był do końca pewien czy chciał wejść do środka, gdzie przecież widział ciała, czy może tylko posiedzieć na placu zabaw, z którego widać było jego dom. Ta druga opcja byłaby bardziej naturalna. Jeśli miał się gdzieś ukrywać, zawsze wybierał właśnie piaskownicę. Tworzenie wiatru, by przesuwał piasek zawsze go uspokajało, a to spokoju najbardziej wtedy potrzebował.

Nigdy nie trafił na miejsce. Zatrzymała go grupa starszych nastolatków. Jedni z tych, przed którymi ostrzegał go ojciec. Nudzili się, a zapłakany dzieciak mógł zapewnić im rozrywkę. Gdyby nie Katsuya, mogłoby być groźnie. Wciąż pamiętał jak jeden z nich kpił, że da mu prawdziwy powód do płaczu, a potem wyciągnął scyzoryk. Kilku miało moce, wszyscy byli gotowi do ataku, a Katsuya po prostu stanął przed nimi z szerokim uśmiechem i zaczął ich przekonywać, że mają dać mu spokój.

Lync był pod takim wrażeniem odwagi tego chłopaka, że przestał płakać, a w miarę jak słuchał z jaką łatwością przekonuje on innych samymi i to wcale nie groźnymi słowami, jego zachwyt przysłonił mu cały strach. Dopiero kiedy Katsuya odwrócił się do niego, przypomniał sobie grozę sytuacji. Uciekłby, gdyby chłopak nie zwrócił się do niego po imieniu. „Ty jesteś Lync od Volanów, prawda?” tak spytał, uśmiechając się serdecznie. „Mój braciszek mówił, żeby nie płakać, bo to tylko pokazuje, że w jakiś sposób przegrałeś. A do przegranych zgłaszają się zwycięzcy, którzy czegoś chcą. Dlatego zawsze udawaj, że wszystko jest dobrze. Rozumiesz?” Lync odpowiedział mu coś, teraz nie pamiętał co. Wywiązała się krótka wymiana zdań, a kiedy przez nią znów ryknął płaczem, Katsuya przyklęknął obok i go przytulił.

W innej sytuacji by uciekł, ale to była jedyna osoba prócz ojca, która okazała mu czułość, która w taki sposób go uspokajała i pierwsza, która miała dla niego jakiekolwiek rady. Nie musiał już sam sobie z tym radzić. Mógł na kimś polegać. I chyba zanim jeszcze uścisk się skończył, wiedział, że jeśli dostanie pozwolenie, uczepi się tego dziwnego uśmiechniętego chłopaka na zawsze.

– Lync! Jak ja cię długo nie widziałem!

         Usłyszał radosny głos tuż za nim, poczuł dotyk dłoni na różowych włosach. Odskoczył, unosząc ręce, by odpędzić Katsuyę. To był bardziej odruch niż rzeczywista, wewnętrzna potrzeba. Dopiero co wyrwany z nostalgicznego nastroju chłopak, nie był gotowy na widok tego zdrajcy. Wiele sprzecznych uczuć przeleciało mu przez głowę i nie mógł się zdecydować czy powinien być miły czy wręcz przeciwnie.

– Wykonuję ważną misję – powiedział w końcu, odsuwając się nieco. – Zresztą nie jestem przypisany do chodzenia do czwartej dzielnicy.

Chciał chyba zabrzmieć złośliwie, ale mu nie wyszło. Nie mógł wydobyć z siebie odpowiedniego tonu. Nie mógł być na niego zły.

– Masz rację – przyznał ugodowo Katsuya, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Ale tak bardzo się do tego przyzwyczaiłem, że zaskoczyła mnie twoja nieobecność. No, ale jak mówił braciszek: „Przyzwyczajenia są dobre, póki nas nie ograniczają”. Cieszę się, że znów cię widzę.

– Ja też – wyrwało się Vexosowi, nim zdążył to przemyśleć.

Po tym wyznaniu Katsuya roześmiał się pogodnie. To zdenerwowało Lynca, a może raczej zawstydziło. Szybko spuścił wzrok i zacisnął wargi, starając się wymyślić jak z tego wybrnąć.

– Ja też się przyzwyczaiłem – poprawił nieco głośniej niż powinien.

Jego rozmówca patrzył na niego z prawdziwym rozczuleniem. Lync słyszał już wiele razy, że Katsuya niczego nie traktuje poważnie i że w jego oczach nie znajdzie się nic innego prócz rozbawienia - żadnego smutku, przejęcia czy oddania i że nie stać go było na żadną głębszą emocję. Nawet teraz, po tym co się stało, Volan w to nie wierzył. Przecież nie mógł być dla Katsui tylko żartem czy chwilową rozrywką. Chłopak troszczył się o niego. Zależało mu. A jeśli go odrzucił, to być może wina leżała tylko po stronie Lynca…

Świetnie. pomyślał gorzko. Więc tym razem nie będę obwiniał go, tylko siebie.

– Bardzo dobrze – pochwalił go nagle Katsuya. – Nigdy nie cofaj słów, a jedynie dopasowuj je do potrzeb.

Lync był trochę ciekaw, czy to też był cytat z tego tajemniczego braciszka, o którym negocjator ciągle mówił, podobnie jak słowa o tym, że powinno się obwiniać innych, nawet jeśli sami zawiniliśmy, bo z zewnątrz i tak dostaje się już wystarczająco dużo złych emocji, więc po co samemu robić sobie krzywdę. Katsuya zawsze dużo cytował tę osobę, a nigdy o niej nie mówił. Robił to, gdy rozmawiali, bawili się, gdy pomagał i zachęcał Lynca do ćwiczenia mocy. Był jedyną osobą, która reagowała entuzjazmem na tą nienormalność. Chociaż za każdym razem musiał namawiać Lynca do jej używania i czasem trwało to naprawdę długi czas, Volan nigdy nie czuł się przymuszony czy znękany. Choć wciąż bał się używać swojej zdolności, pomalutku przekraczał własne granice i stawał się coraz lepszy. Nigdy jednak nie próbował działać z większymi siłami. Skupiał się na precyzji. I to dzięki niej dostał się do Vexosów.

Przyszedł ostatniego dnia przedłużonej rekrutacji. Wciąż potrzebowali Ventusa i Darkusa. Lync nie chciał tam w ogóle iść, bo był za młody i słaby, ale Katsuya słysząc te wymówki, odpowiadał mu masą sensownych argumentów. To miała być szansa na lepsze życie. Na wyrwanie się. Na sprawienie, by Katsuya był z niego dumny. Miał właśnie prezentować swoje zdolności przez Spectrą i Gusem, kiedy w sali zmaterializował się Shadow, krzycząc, że to jego popisowy numer. Lync wystraszył się i wywołał podmuch wiatru, który rozgonił zapiski Spectry po całym pokoju. Shadow śmiał się i śmiał, a on czerwony na twarzy kornie zebrał wszystkie dokumenty w jeden stosik za pomocą podmuchów i wymamrotał coś, niby przeprosiny. Bał się kontynuować pokaz, bo urażony Gus zaczął mu robić wymówki, a Spectra milczał złowrogo, wpatrując się w kupkę dopiero co położonego papieru.

Wykorzystał to Shadow. Wepchnął się przed niego, nie szczędząc mu złośliwości, a potem zademonstrował co potrafi. I Gus, i Lync byli oczarowani. Ten drugi nie tyle umiejętnościami, co pewnością siebie jaką okazywał Prove. W jednej chwili zrozumiał, że znalazł sobie wzór. Katsuya tyle razy opowiadał mu jak powinien się zachowywać, ale Lync zawsze miał problem jak sprawić, by ta poza wydawała się spójna, a teraz miał przed sobą kogoś, kto w większości pasował do opisu. 
 
Albinos natychmiast otrzymał miejsce w Vexosach. Byli z Lyncem ostatnimi kandydatami w tej turze rekrutacji, a do tej pory nie było lepszej osoby z Darkusem - tak stwierdził Gus, Spectra zgodził się skinięciem głowy. Dopiero po tym wrócili do drugiego kandydata. Shadow uparcie nie chciał wyjść. Cały czas komentował i Lync zrobił znacznie więcej błędów niż mógłby. Nie sądził, że go przyjmą. Gus wciąż podnosił jego młody wiek. On i Spectra mieli wtedy czternaście i piętnaście lat. Lync ze swoimi jedenastoma wydawał się im pewnie okropnym dzieciakiem. Spectra długo słuchał litanii Gusa doprawianej komentarzami Shadowa, które w założeniu miały być chyba zabawne, i wgapiał się w złożone za pomocą Ventusa papiery. Kiedy uniósł wreszcie oczy za demoniczną maską na Lynca, ten zadrżał. Od razu wiedział, że się do niej nie przyzwyczai. Zapanowała cisza.

W końcu Spectra stwierdził, że jest jedynym kandydatem z Ventusem, a nie ma zamiaru organizować kolejnej dodatkowej tury. „A poza tym…” dodał. „Jeszcze nie widziałem takiej precyzji.”

To była jedyna pochwała jaką dostał od Phantoma.

Katsuya, który zaprowadził go aż do drzwi, za którymi odbywała się rekrutacja, nie czekał na niego. Jego nieobecność była pierwszym znakiem, który wtedy zignorował. Od razu pobiegł do czwartej dzielnicy, tam, gdzie zazwyczaj się spotykali. Katsuya zmieniał sobie bandaże w jednym z opuszczonych garaży, które trzymające się z Konsakim dzieciaki zaanektowały dla siebie. Część bandy pochodziła podobnie jak Lync z domów dziecka, większość mieszkała w tej dzielnicy. Każdy mógł spędzić noc w tych garażach, jeśli nie mógł z jakiś powodów wrócić do siebie. Katsuyę można było spotkać tu zawsze. Tak jakby też nie miał dokąd pójść.

Zareagował z entuzjazmem na wieści. Wydawał się szczęśliwy i przejęty, a równocześnie nie patrzył na Lynca, bo musiał skupić się na oczyszczaniu rany. Miał poparzone całe lewe ramię i od tygodnia coś się paprało. Jego obrażenia nie były niczym nowym czy niezwykłym. Po prostu trafili na jakiegoś znudzonego sadystę z kilkoma kumplami. To był naturalny element środowiska. Ten jeden raz po prostu stali oni na trasie, którą Katsuya zwykle odprowadzał Lynca do sierocińca, a że byli pod wpływem, tym razem nie dali się przekonać, żeby ich zostawić. Katsuya wynegocjował tyle, że jeśli nie będzie się ruszał, kiedy będą go przypalać, pozwolą Lyncowi pójść swoją drogą. Na niewiele się to zdało, bo chłopiec nie potrafił się ruszyć i mógł tylko obserwować to, co się działo, wpadając w coraz większą histerię. Gdyby nie to, że natknęli się na nich koledzy Konsakiego, którzy pobili tamtych do nieprzytomności, nie skończyłoby się tylko na ramieniu.

Tym razem Katsuya nie odprowadził go do domu dziecka, tylko wziął go do jednego z garaży. Przez całą drogę i podczas opatrywania, uśmiechał się i go uspokajał. Powtarzał, że to tutaj normalne, że nie stało się nic, co mogłoby usprawiedliwić takie mazgajstwo. „To tylko dzień jak co dzień, Lync. Nic się nie stało.” A potem zaczął mu opowiadać o tym, że chcą w tym mieście stworzyć grupkę osób z mocami. Miało być to coś w rodzaju ochotniczej pomocy. Kiedy położyli się spać na materacu, dalej snuł wizje jak to wyjdzie wszystkim na dobre. Mówił o tym co robią podobne grupy w innych miastach i co to zmieni w tym. Jego słowa kreśliły prawdziwą utopię. Lync myślał, że robił to tylko po to, żeby go uspokoić i rankiem nie mógł potraktować poważnie propozycji, by spróbował zostać członkiem Vexosów. Dopiero po tygodniach namawiania uległ.

- Lync, będziesz dalej przychodził na spotkania w czwartej dzielnicy? To jedyny czas, kiedy możemy się spotkać.

No właśnie. Lync zacisnął dłonie i odegnał resztki rozrzewniających go wspomnień. Tu był właśnie ten problem. Że to był jedyny czas, gdy mogli się widzieć. I kogo to była wina? Kto najpierw ograniczał ich kontakt, a potem kazał mu nie przychodzić ani się nie kontaktować, chyba, że będą to sprawy Vexosów? Kto opowiadał mu brednie, że będzie przy nim niezależnie od tego co się stanie, a potem nie chciał mieć z nim nic wspólnego?! A najgorsze… Najgorsze, że gdy wreszcie się spotykali, gdy stali twarzą w twarz, Katsuya zachowywał się tak jakby nigdy nie ograniczyli kontaktu, jakby ciągle zależało mu na Lyncu! Gdyby był obojętny, może można byłoby przejść nad tą zdradą do porządku dziennego, ale w takim wypadku, gdy wszystko wydawało się nieporozumieniem albo przykrym snem…

- Zresztą nieważne – radosny głos Katsui nie pozwolił Lyncowi wpaść w kolejny trans wspomnień. - Zjedz to ciastko jak najszybciej. Przyda ci się energia.

Zaskoczony chłopak przyjął zawinięty w papier smakowicie pachnący podarek. Nie potrafił go odrzucić, choć wedle wpojonych mu zasad o dumie czy innych bredniach, powinien to zrobić.

– A na co mi ta energia? – zapytał głucho, dobierając się do przysmaku.

Był dobry i dość sycący. Po długim czasie chodzenia w kółko i denerwowania się, właśnie czegoś takiego potrzebował.

         Katsuya przez dłuższą chwilę obserwował go z lekkim uśmieszkiem, a potem przybliżył się. Lync nie zrobił kroku wstecz. Wiedział, że to było coś w rodzaju testu, a on chciał po prostu spędzić miło czas z Katsuyą. Bez tłumaczenia się, dlaczego jest tak oziębły i bez miliona sprzecznych emocji, które nie mogły się dogadać.

– Żeby dać sobie radę z niebezpieczeństwem – wyszeptał chłopak, ale przez ton jego głosu można było to wziąć za żart.

Lync momentalnie przełknął to, co miał w ustach i spojrzał w pomarańczowe, rozbawione oczy. Nie wiedział jak to skomentować.

– Ale nie bój się – dodał głośniej rozmówca, widząc jego zmieszanie. – Nic ci się nie stanie. Już ja się o to zatroszczę! Nawet nie wiesz ile już mi zawdzięczasz!

Na to też Lync nie znalazł słów. Nie mógł nawet pozbierać myśli. To były żarty? A może prawda? Jak miałby coś mu zawdzięczać? Nie przypominał sobie niczego!

Tymczasem ten kolorowy drań znów pogładził go po głowie i Volan po raz kolejny poczuł się jak głupie, oszukane dziecko. Zwłaszcza po kolejnych słowach:

– Muszę już iść, Lync. I tak się spóźniłem z przekazaniem odpowiedzi. Konsaki będzie na mnie zły, ale na pewno zgodzi się tu posłać mniej ludzi. Oczywiście, jeśli zdążę coś powiedzieć zanim mnie uderzy. Do czasu aż się tu zjawią, zdążysz spokojnie zjeść, więc nie bój się.

Katsuya wyszczerzył się jeszcze raz i odszedł w tłum, nie czekając na pożegnanie. Lync został sam wśród rozradowanych, nieświadomych niczego ludzi. Stał sztywno wyprostowany, kurczowo ściskając ciastko. Jakoś przestało mu smakować. Jedyną dobrą rzeczą było to, że z miliarda uczuć pozostało tylko jedno - strach.

----------------------------------------------------------------------------------
Witajcie ponownie! Minęło dużo czasu.
Tutaj zaczynają się już dość istotne zmiany względem mojej pierwotnej wersji. Zdradzam powiązania Lynca i Katsui znacznie szybciej i daję trochę więcej wskazówek.
Tak miło było wrócić do pisania tej historii. Przepraszam, że nie dam wam jeszcze konkretnych terminów, ale na następny możemy się chyba umówić do soboty 16 lutego. ;)
Dziękuję, że jesteście.