Lync obserwował skulonego
Shadowa bez współczucia. Zdawał sobie co prawda sprawę jak bolesne musiało być
to zakończenie walki i choćby przez zwykłą, męską empatię powinno mu być go
żal, ale czuł tylko wściekłość. Wszyscy widzieli jaką ten idiota miał przewagę.
Moc Kuroi nie robiła mu krzywdy, a on zamiast to wykorzystać, śmiał się jak
kretyn, którym najwyraźniej był. Popełnił chyba wszystkie możliwe błędy i to
raczej na złość Vexosom, niż przez to że się zapomniał. On zawsze robił im
wszystkim na złość! Albo balansował na granicy, z której najczęściej się
wywalał, albo prowokował i straszył. Byle tylko wyprowadzić z równowagi! Byle
pokrzyżować plany!
Najgorsze było to, że zwycięstwo
czy przegrana Shadowa nie były istotne dla całej sprawy. Liczył się wynik
wojny, nie bitwy. Tylko, że teraz było jeden do jednego i ta ostatnia walka
miała rozstrzygnąć, która drużyna wygra. I to nie na Shadowa spadnie wina, gdy
Lync sobie nie poradzi.
Gdyby ten bezmyślny dureń
wygrał, po prostu dokuczaliby mu, że przez niego nie mieli stu procentowego
tryumfu. Powtarzaliby jaki jest słaby, jak zaniża poziom, Gus zrobiłby wykład o
tym jak bardzo zawiódł Mistrza Spectrę, a Shadow robiłby to co zwykle, by go
upokorzyć, a potem zareagowałby agresją na próbę obrony. Do tej wersji wydarzeń
się już przyzwyczaił. Ba! Była najlepszą ze wszystkich możliwych! Bo nie był aż
takim optymistą, by sądzić, że pochwalą go za postępy.
Ale teraz wszystko się zmieniło.
To on miał zapewnić zwycięstwo.
Chłopak
czuł jakąś kulę w gardle na myśl, że oni wszyscy liczyli właśnie na niego. Nie.
Nie liczyli. Oni żądali zwycięstwa. I to nad kim? Nad Shunem Kazamim!
Pogardliwy uśmiech wykrzywił mu wargi. Pogarda nie była jednak skierowana do
członków jego drużyny, tylko do samego siebie. Już słyszał te wymówki, tę
radość Młodych Wojowników... Wściekłość na Shadowa powoli wyparowywała,
przestając zakrywać panikę.
Prawda była taka, że był
najsłabszym z Vexosów. Mimo, że za każdym razem zaprzeczał, w głębi duszy
zdawał sobie z tego sprawę. Co prawda próbował ćwiczyć i poprawiać swoje
umiejętności, ale niewiele to dawało. Nie mógł się równać z Makimioto, a co
dopiero z Shunem! Kazami był najsilniejszym z nich wszystkich. Czy ta walka w
ogóle była uczciwa?
Lync wziął głęboki wdech, by się uspokoić, ale
niewiele to dało. Jego przeciwnik był oazą spokoju, ale tylko wtedy, gdy nie
walczył. W czasie akcji emocje brały nad nim górę, a to zawsze kończyło się
poważnymi ranami u wrogów. Lync kilka razy widział takie zachowanie i za każdym
z nich dziękował losowi, że to nie on był jego przeciwnikiem, a teraz jego
własna drużyna wystawiła go na pastwę Kazamiego. Czuł dziwne skurcze w żołądku
i chęć ucieczki jak wtedy, gdy widział matkę i tak jak kiedyś, teraz też został
na miejscu, oczekując na wyrok.
– Lync, czekamy na ciebie –
usłyszał chłodny głos Spectry tuż za sobą.
Chłopak lekko podskoczył, ale
zaraz wyprostował się, starając ukryć to napięcie, które rozsadzało jego
wnętrze i zaskoczenie, które przebiło się przez falę użalania się. Myślał, że
Phantom siedział wciąż na ławce. Nawet nie usłyszał jego kroków! Spojrzał na
niego z ukosa, przybierając pewną siebie minę.
– To miło, że uważacie mnie za
tak ważnego – prychnął, wytrzymując spojrzenie zza czerwonej, demonicznej
maski.
Oczywiście zatrzymała ona myśli
Phantoma, co spowodowało kolejny nieprzyjemny skurcz we wnętrznościach Lynca.
Kazamiego też nie można było rozgryźć.
– Idź już. Shun nie może się
doczekać walki – powiedział blondyn ze złośliwym uśmiechem. Tylko po tym można
było się domyślać o co mu chodzi.
Lync przeniósł spojrzenie w
stronę ustalonej areny. Kazami czekał tam na niego spokojnie. Jeszcze
spokojnie.
Vexos
poczuł, że nie da rady zrobić ani kroku. Nie chciał z nim walczyć! Nie chciał
trafić do szpitala! Nie chciał jeszcze... umrzeć. Nie z jego ręki. Zagryzł
wargi, próbując opanować przerażenie, które z każdą sekundą coraz bardziej
otumaniało jego umysł.
– Pobladłeś – złośliwy głos
Spectry pozwolił mu odwrócić głowę.
– Zdaje ci się – mruknął już bez
sztucznego uśmiechu.
Wiedział, że traci nad sobą
kontrolę. Przez ostatnie kilka dni zdarzało mu się to coraz częściej. Chyba nie
wytrzymywał psychicznie.
– To idź i spróbuj wyjść z tego
cało – powiedział jeszcze Phantom, chcąc odejść.
Wtedy Lync, przepełniony
panicznym strachem, odważył się na coś, czego nie zrobił jeszcze nawet Gus.
Złapał za rękaw płaszcza ich lidera. Patrzył szeroko otwartymi oczami, sam
zdziwiony tym na co się odważył, jak blondyn zatrzymuje się i powoli odwraca w
jego stronę. Nie wiedział, co wyrażała twarz Spectry. Wściekłość, zdziwienie, a
może rozbawienie? Nie był pewny, a milczenie, które między nimi zapadło nic nie
wyjaśniło. Volan wiedział, że nie ma już odwrotu. Musiał to powiedzieć, nawet
jeśli chciałby schować to głęboko w sobie. Tak jak resztę próśb i emocji.
–
Obiecałeś, że nie pozwolisz mnie zabić – wyszeptał nagle, kurczowo zaciskając
palce na materiale.
Stało się. Powiedział to. Czekał
teraz na wybuch złości albo śmiechu. Nie wiedział, co byłoby gorsze. W obu
przypadkach nie miał co liczyć na pomoc. Więc czemu nie dopuszczał do siebie
innych możliwości? Dlaczego zakładał z góry najgorsze wersje? Przecież nie znał
Spectry. Przynajmniej nie tak dobrze. Czy był aż tak pewny swojej przegranej?
– Pamiętam
– odezwał się chłodno Phantom, wyrywając rękaw z dłoni Lynca.
Chłopak
patrzył za odchodzącym blondynem ze zdumieniem. Co to miało znaczyć? Pomoże mu
czy zostawi na pastwę Shuna? Zacisnął pięści, by powstrzymać drżenie i
przeniósł wzrok na nieruchomą sylwetkę Kazamiego. Poszedł w tamtą stronę z
podniesioną głową. Tak jak tego po nim oczekiwali.
----------------------------------------------------------------------------------------------
Niektórzy mogą pamiętać, że ten rozdział był częścią kolejnego. Ja od zawsze uważałam, że powinny być osobno, ale napisały mi się za jednym zamachem. Nie chciałam też przerywać serii następujących po sobie walk. Teraz mogę to wszystko "naprawić".
Bardzo lubię tego typu fragmenty. Fascynują mnie przerażeni, zakompleksieni, słabi i/albo nieśmiali ludzie. Może dlatego, że ich nie rozumiem. Nie wiem. Uwielbiam pisać o takich rzeczach.
I trudno takie zakompleksione postacie się pisze! Mam wrażenie, że można bardzo łatwo przesadzić i zamiast interesującej i ludzkiej postaci przedstawić irytującego bohatera,który w jednej chwili jest pyskaty tylko po to żeby w następnej trząść portkami, a przejście między tymi stanami jest mniej niż mało sensowne. W wypadku Lynca udało ci się wpasować go do pierwszej kategorii :D
OdpowiedzUsuńBardzo mnie to cieszy! Mam nadzieję, że potem też tego nie zepsuję. ^^
Usuń