Dzisiejsze opady w Lorsono były zaskakująco obfite. To znaczy... nie do końca zaskakująco. Alice wiedziała, że gęsty śnieg, szczególnie tutaj, nie jest niczym nowym, oglądała też lokalną, a potem miastową pogodę, żeby wiedzieć jak się ubrać, a mimo to wciąż nie mogła uwierzyć, że stała w tej zawiei. Śnieg padający z częstotliwością tysiąca płatków na sekundę i wiatr, zachowujący się jak małe dziecko, które nie może zagonić nikogo do zabawy, więc raz potarga włosy, raz szarpnie kurtką, a potem uderzy bolesnym zimnem prosto w twarz, zdarzały się, ale wtedy, gdy siedziała schowana w domku. Nie w takie ranki jak ten, kiedy czekała na przyjazd autobusu.
Nie miała się nawet gdzie schować. Przystanek, na którym stała, był zwykłym znakiem postawionym przy drodze. Z powodu gęstych opadów śniegu i tak nie można było rozpoznać obrazka na nim, więc jakiś złośliwy kierowca mógłby się nawet nie zatrzymać. Rudowłosa szybko potrząsnęła głową, starając się nie myśleć o takiej ewentualności. Nie mogła nie pójść do szkoły. Chciała zobaczyć przyjaciół, porozmawiać, a co najważniejsze poczuć, że słowa Dana to nieprawda. Przecież była im potrzebna. Taką miała nadzieję.
Szybko spojrzała w ciemne niebo, starając się skupić na czymś innym. Z każdą chwilą coraz więcej płatków spadało na ziemię, zasypując czarną, asfaltową drogę. Większość jednak wolała obrać sobie inny cel. Lądowały z wyszukaną precyzją na jej wełnianą czapkę, grubą, jasnozieloną kurtkę i potargane włosy. Mimowolnie pomyślała o tym, że gdyby była Mascaradem władze miejski nie miałyby odwagi oświadczyć, że wiata na przystanku dla jednej osoby nie jest opłacalna.
Przestraszyła ją ta myśl i dziwne uczucie, które poczuła gdzieś głęboko w sobie. Przecież nie powinna się już tym przejmować. Wszystko się wyjaśniło i nikt nie miał do niej pretensji, że jest tylko Alice. Skoro oni uznali Mascarada za ułudę, która odeszła do przeszłości, ona też powinna. Nawet szybciej niż oni, bo przecież go nie znała. Znaczy oni nie mogli go znać, skoro był tylko wytworem jej umysłu...
Pogrążona w drażniących myślach nie zdążyła ukryć twarzy przed nowym podmuchem wiatru. Skuliła się dopiero, gdy płatki wdarły się do oczu a mróz uderzył w policzki ze zdwojoną siłą. Po raz kolejny pożałowała, że drzewa, które mogłyby ją choć trochę uchronić, rosły za daleko od drogi. Gdyby tam podeszła, kierowca mógłby ją nie zauważyć. Stała więc bez ruchu, drżąc z zimna.
Żałowała, że wstała tak wcześnie, ale nie miała ochoty zostać w domu. Po wizycie Dana czuła się okropnie, ale szybko starła te niepotrzebne łzy i zrobiła dziadkowi kolację. Nie chciała, by się martwił, więc cały czas się uśmiechała. Chciała zakończyć dzień tak jak zwykle. Miała nawet w głowie jak to będzie wyglądało: Ona będzie słuchać uważnie, gdy dziadek zacznie opowiadać o wiązaniach czy innych tego typu rzeczach, chociaż nie poznała nawet połowy terminów, którymi się posługiwał. Zawsze była dobra z chemii i fizyki, ale nie na tyle, by w pełni zrozumieć naukowy język, ale na szczęście dziadkowi to nigdy nie przeszkadzało. Oczekiwał słuchacza, nie rozmówcy.
Wczorajsza kolacja minęła jednak inaczej niż zwykle. Prócz wywodów profesora Michaela i szybkich sprawozdań ze szkoły było coś jeszcze. Dziewczyna zamknęła oczy, starając się przypomnieć wszystkie szczegóły z wczorajszego wieczora. Nie było to trudne. Miała już w tym niesamowitą wprawę.
Duży pokój zamieniono z bawialni w jadalnię. Wystarczyło tylko nakryć okrągły stół obrusem i położyć na nim posiłek, ale i tak zrobiło to wrażenie. Poprzedni wystrój boleśnie przypominał dziewczynie o wcześniejszej rozmowie, a nie miała zamiaru jej rozpamiętywać, póki nie znajdzie się w swoim pokoju. Ciepła potrawka z kurczaka rozniecała wokół cudowne zapachy, ogień w kominku płonął jasno, a stół czekał już tylko na biesiadników.
Alice co chwila zerkała przez okno, sprawdzając czy dziadek już idzie i za każdym razem czekało ją rozczarowanie, ale to nie było nic nowego. Profesor pracował do późna, nie przejmując się, że ktoś na niego czeka. Właściwie za każdym razem, gdy widział ją zmęczoną i głodną w środku nocy, bardzo się dziwił. Zaczynał ją strofować, próbował wydusić obietnice, że już więcej tego nie zrobi, ale w końcu odpuszczał, widząc jej uśmiech. Pory posiłków były jedynymi, kiedy się widzieli i Alice głęboko wierzyła, że i on to docenia. Gdy pracował w laboratorium, czuła się taka samotna. Miała prawo do choć kilku chwil razem, skoro kochała go najbardziej na świecie.
W pewnym momencie ziewnęła i zerknęła na stary zegarek wiszący nad kominkiem. Wskazywał 23, ale miała nadzieję, że źle chodzi. Nie powinna zarywać kolejnej nocy nawet jeśli jutro miał być piątek, a po nim jedyny, wymarzony weekend. Z lekkim uśmiechem przeniosła wzrok niżej. Na kominku stały dwa zdjęcia, które bardzo lubiła oglądać, zwłaszcza, gdy musiała na kogoś czekać. Teraz też podeszła do nich i zerknęła na pierwszą fotografię. Na niej profesor Michael odbierał nagrodę za jakimś tam wynalazek. Był wtedy młody i ciemnowłosy, miał 34 lata. Ta pierwsza nagroda pozwoliła mu się wybić i dzięki temu pracował w Lorsono. Dziewczyna mimowolnie się uśmiechnęła. Słyszała tę historię tysiące, a może miliony razy i za każdym z nich czuła taką niesamowitą dumę.
Na drugim zdjęciu była ruda sześciolatka niepewnie patrząca w aparat. Tak. To była ona. To zdjęcie było jej pierwszym. Nie było tu żadnych pamiątek po jej wcześniejszym okresie życia. Jeśli dobrze się zastanowiła, nie pamiętała żadnych dawniejszych wspomnień niż to z aparatem. Pytała o to dziadka, ale powiedział tylko, że to skutek szoku, jaki przeżyła po śmierci rodziców. Nie miała powodu, by mu nie wierzyć, ale ciekawiło ją dlaczego nie ma po nich żadnych pamiątek. Zero zdjęć i zero wspomnień. Jakby ich nigdy nie było. Alice kilkukrotnie pytała dziadka jak zginęli, ale odpowiadał, że jest zbyt mała na taką wiedzę. Czekała więc aż do dziś na odpowiedź. Nie wiedziała nawet kogo Michael był ojcem.
Trzasnęły drzwi, a zimny powiew sprawił, że dziewczyna zerknęła w stronę przybysza. Nim zdjął ośnieżony płaszcz i ciepły beret, rozpoznała go.
– Dziadku! – zawołała w biegu.
Zachwiał się, gdy objęła go za szyję, a potem szybko odsunął, by za bardzo się nie zamoczyła, ale próżne były jego nadzieje. Alice miała już na sobie mokre plamy.
– Też się cieszę, że już wróciłem, ale ty nie musiałaś czekać. Przecież ci mówiłem, że nie masz tego więcej robić – powiedział, odwieszając płaszcz na kołek.
Alice otworzyła swoje brązowe oczy, ale nie zauważyła żadnego pojazdu. Wkoło był tylko śnieg. Musiała pomylić wiatr z odgłosem jaki wydaje autobus. Otrzepała zaśnieżone ramiona, myśląc o rozmowie, która wynikła w połowie posiłku. Znów zamknęła oczy, by dokładnie otworzyć każde słowo.
– Jutro wyjdę wcześniej. Nie rób mi śniadania – oznajmił dziadek, nalewając sobie herbaty.
Zesztywniała na te słowa. Nie chciała czekać aż do obiadu, żeby się z nim spotkać!
– Czemu? – spytała w miarę spokojnie.
Była z siebie dumna, że głos jej nie zadrżał. Przecież nie mogła być beksą.
– Państwo von Hercel przyjeżdżają w sobotę zobaczyć projekt, a nie jest gotowy. Nie możemy stracić ich dotacji – powiedział po prostu Michael, dobierając sobie dokładkę.
Mimo, że skinęła głową z uśmiechem, coś szarpnęło jej wnętrzności. Państwo von Hercel byli bardzo bogaci i finansowali badania profesora Gehabicha. Każdy projekt, odkąd tylko Alice sięgała pamięcią, był zależny właśnie od nich. Najgorsze, że Eva i Woen znali się na tych dziedzinach nauki, co Michael. Perfekcyjne małżeństwo marzyło o perfekcyjnym wyniku dlatego co jakiś czas zatrzymywali się w domu profesora i nadzorowali pracę. Z nimi przyjeżdżał ich syn, Klaus. Był starszy od Alice o rok, więc naturalnie przebywali wtedy razem. Dziewczyna bardzo go lubiła, ale tylko, gdy byli sami. W ich towarzystwie stawał się okropnym snobem. Takim, jakiego oczekiwali jego rodzice. Jednak od ostatniego spotkania wiele się zmieniło.
– Będę miała trzymać się z daleka? – spytała cicho.
Próbowała nie robić sobie nadziei, ale to było silniejsze od niej.
– Tak. Oczywiście masz też dopilnować, żeby Klaus się nie nudził – zastrzegł dziadek, nie rozumiejąc rozpaczliwego spojrzenia.
Alice skinęła tylko głową i chwyciła w ręce swój talerz, ale profesor zabrał go z jej rąk.
– Ja pozmywam – uśmiechnął się.
Zgodziła się na to, ale tylko dlatego, że nie miała już siły. Powoli poszła na górę, marząc tylko o ciepłej kąpieli i miękkim łóżku. Chciała się porządnie wypłakać.
Dziewczyna spojrzała na drogę i z ulgą zobaczyła ciemny autobus komunikacji miejskiej. Ziewnęła, otrzepując się z śniegu. Przez pół nocy płakała nad słowami Dana, przez kolejne pół zamartwiała się spotkaniem z Klausem, a w między czasie myślała, że nie zobaczy rano dziadka. Nie czuła się w najlepszej formie, więc z trudem weszła po stopniach. Powitała kierowcę, na co on tylko burknął:
– Dla jednej osoby! Jeździć w śnieżycy dla jednej osoby!
Alice usiadła na pierwszym fotelu, który się jej nawinął, udając, że nic nie słyszała. Była już do tego przyzwyczajona i o wiele bardziej zaciekawił ją widok różowawych, starych siedzeń. Lubiła te oparcia, bo były miękkie i ciepłe, ale rzadko trafiały się na tej trasie.
Po chwili rozejrzała się wkoło tylko po to, by stwierdzić, że jest sam na sam z kierowcą. Jak zwykle. Żaden z naukowców w Lorsono nie miał rodziny, a sami prawie nigdy nie jeździli do miasta. Dziewczyna oparła się wygodniej i zaczęła oglądać znajome widoki za oknem: śnieg, śnieg i śnieg. Miarowe kołysanie autobusu pomalutku wprowadziło ją w spokojny trans. Odpoczywała jak we śnie, ale widziała i słyszała wszystko. Jej oddech był cichy i spokojny. Nie zdradzał smutku, ani niepokoju. W takich chwilach czuła się najlepiej.
<3 Miło sobie poodświeżać tę historię. Już prawie zapomniałam, jak wyglądały początki.
OdpowiedzUsuń