czwartek, 4 stycznia 2018

1. Mali goście

Za oknem zaczynało się ściemniać, choć zegar wskazywał dopiero kilkanaście minut po siedemnastej. Nie było w tym nic niezwykłego, w końcu była już połowa października, co wiązało się z krótszymi zabawami na dworze, deszczowymi wieczorami, ale i tysiącami kolorowych liści, z których wesołe, roześmiane dzieci robiły bukiety dla swoich rodziców. Uczniowie byli jeszcze niezmęczeni szkołą i po odrobieniu zadań znajdowali czas dla przyjaciół i rodziny. Starsi ludzie, korzystając z uroków ostatnich ciepłych dni, chodzili na spacery. A wszystko to odbywało się wśród ciepłych, jesiennych barw i masy zapachów, które były miękkie i mokre, i nie miały nic wspólnego z bolesnym mrozem.
Tak wyglądał październik. A przynajmniej bardzo mocno wierzyła w to pewna rudowłosa siedemnastolatka, która wyglądała przez okno swojego domu. Nie mogła powstrzymać się od cichego westchnięcia, kiedy jej wzrok po raz kolejny padł na zanurzające się w mroku podwórze.
Miasteczko Lorsono, w którym mieszkała razem z dziadkiem, nie było normalne. Zbudowano je z myślą o nauce, więc oprócz małego sklepu, w którym można było znaleźć wszystko, były tu tylko najnowsze laboratoria obok których wybudowano maleńkie domki jednorodzinne. Wszystkie budynki były daleko od siebie, by pozostali naukowcy nie mieli pojęcia nad czym pracują ich koledzy. Jednak, wbrew pozorom, to nie samotność była dla nastolatki najgorsza. Miasteczko opatulone było przez cały rok prawie -20 stopniową zimą, by drogi sprzęt nie uległ przegrzaniu i zniszczeniu. To właśnie brak zmian w porach roku dawał się jej najbardziej we znaki. Uwielbiała obserwować przyrodę i przemiany, które w niej zachodziły. Zwłaszcza, że sama czuła się zatrzymana w rozwoju, schowana pod płachtą śniegu...
– Alice? – cichy, niepewny głosik wyrwał ją z zamyślenia.
Dziewczyna odwróciła się od widoku za oknem i z uśmiechem spojrzała na grupkę dzieci siedzącą przy okrągłym, dębowym stole.
– Coś wytłumaczyć? – spytała, siadając na jednym z wolnych krzeseł.
Cieszyło ją to, że nie musiała spędzić dzisiejszego dnia samotnie. Nie gniewała się nawet, że ilość gości była większa niż na początku deklarowano przez co musiała zmienić trochę plany. Nie dość, że Dan jak zwykle podrzucił jej swoją młodszą siostrę Lucy, to jeszcze Kuroi skorzystała z okazji i dodała swojego braciszka Tomachiego. Na dokładkę dołączył się kolega Lucy - Christopher. Alice nie miała tego Danielowi za złe. Chłopak znów był zajęty, a ona była pierwszą i jedyną osobą, do której mógł się zwrócić. Nie gniewała się też na Kuroi, bo pewnie ta też miała swoje problemy. Nie potrafiła też źle pomyśleć o rodzicach Chrisa skoro ich nawet nie poznała. Poza tym uwielbiała te dzieciaki, więc jak mogłaby się nie zgodzić na opiekowanie się nimi?
– Coś nie tak? – ponowiła pytanie, przysuwając do siebie zeszyt małej Kuso.
Dziewięciolatka uczesana w wysoki kitek po lewej stronie (jak podpatrzyła od Julie) pokręciła głową.
– Odrobiliśmy już lekcje. Teraz nam się nudzi – oświadczyła, patrząc na Alice oczami identycznymi jak te Dana.
Lucy Kuso była najodważniejsza z całego tego towarzystwa. Zadziorna, waleczna dziewczynka wciąż czekająca na chwilę, kiedy jej moc się ujawni. Siedzący obok niej Chris był jej zaprzeczeniem. Nieśmiały, cichy, niewierzący we własne siły, ale (a może dlatego?) to on usiadł razem z nią w ławce na początku pierwszej klasy.
– Chcecie pograć w jakąś grę? Może Monopol? – zaproponowała Alice.
Z uśmiechem przypomniała sobie wszystkie chwilę spędzone nad planszą. Marucho zawsze wygrywał, Dan bankrutował jako pierwszy, Julie kupowała tylko te ulice, które miały ładny kolor, a Shun...
– Może porozmawiamy? – Przerwał jej myśli Tomachi.
Brat Kuroi był najmłodszy, bo ośmioletni, ale najdojrzalszy z całej tej trójki. Drobny brunecik o poważnych, zamyślonych oczach wyglądał na inteligentnego. Zamiast bawić się z innymi dziećmi wolał rozmawiać albo rysować, co wychodziło mu doskonale. Jednak on też nazbierał jej cały pęk jesiennych liści z Pretend, które teraz stały w zazwyczaj pustym wazonie, choć powtarzał, że to dobre dla maluchów.
– A o czym chcecie porozmawiać? – spytała dziewczyna, patrząc na nich ciepło.
Oczywiście młody Sarogaru miał już pomysł. Bez przygotowania się, nie zabrałby przecież głosu.
– Opowiedz jak powstali Młodzi Wojownicy!
Lucy i Chris też się zaciekawili. Chociaż to nie było żadną tajemnicą chcieli usłyszeć to z ust osoby, która zrobiła najwięcej. Alice nie wiedzieć czemu poczuła lekki niepokój i żeby to ukryć spojrzała na starą, wygodną sofę ustawioną naprzeciw kominka, w którym już od dawna płonął ciepły, przyjazny ogień.
– Tamto miejsce jest chyba lepsze na wspomnienia? – spytała, wstając od stołu, świadoma, że tak naprawdę chce odwlec ten moment.
Dzieci również się podniosły, ale szły za panią domu. Tym razem Lucy nie rzuciła hasła "kto pierwszy wygrywa". Czekali z głębokim, dziecięcym szacunkiem, aż rudowłosa usiądzie na środku kanapy. Ta zrobiła to, choć była lekko speszona. Może nawet nie lekko, ale bardzo. Nie przywykła do tego, że ktoś ją widzi, a do tego czeka, żeby zajęła miejsce. Próbując zwalczyć zażenowanie obserwowała jak Christopher siada z jej lewej strony. Usadowił się przy samym brzegu, jakby nie był pewny czy może się przybliżyć do dziewczyny. Tomachi bez żadnego ostrzeżenia usiadł jej na kolana. Mimo całej swojej ''dorosłości" lubił przytulać się do Alice. Choć znał ją najkrócej z całej grupy Młodych Wojowników lgnął do niej jak do matki albo starszej siostry. Alice mogła się tylko domyślać dlaczego. Osobiście poznała tylko siostrę chłopca i to jej starczyło. Lucy usadowiła się na starym, perskim dywanie przed kominkiem, co dawało wrażenie, że głowę dziewczynki otaczają płomienie. W ciszy, która zapanowała słychać było wyraźnie spalanie się drewna.
Alice zawsze uważała, że ogień był najgłośniejszym żywiołem. Ciągle wydawał trzaski, syki i inne dźwięki. Owszem wiatr, woda czy ziemia też wydawały odgłosy, ale nie zawsze. Mogły przestać, a ogień nie. Jeśli chodziło o ciemność, czy światło... One nieprzyjemnie milczały. Za każdym razem.
– Może przygotuję wam gorącą czekoladę? – przerwała nieznośną ciszę, nie wiedząc jak rozpocząć.
Dzieci jednak stanowczo odmówiły. Nie zamierzały jej nawet pomóc jakimkolwiek pytaniem. Musiała zacząć od podstaw, jeśli nie chciała się pogubić w rozważaniach.
– Istnieją dwa rodzaje ludzi: ci z mocą i ci bez niej. Nas jest mniej – zaczęła, gładząc Tomachiego po włosach.
Na razie nie było żadnych pytań ani uwag jak to bywało przy rozmowie z dziećmi. Rozumieli jeszcze wszystko, bo ich to dotyczyło. Lucy, jeszcze nie posiadała ognia, Pyrusa, ale to była tylko kwestia czasu, Christopher od paru miesięcy mógł posługiwać się wodą - Aquosem, a Tomachi od piątego roku życia ćwiczył władanie ciemnością - Darkusem. Miał taką samą domenę jak Alice i dziewczyna czuła, że w posługiwaniu się nią był już od niej lepszy.
– I co? – Z odrętwienia wyrwał ją głośny, nieco zadziorny głos Lucy.
– Wiecie, że od lat jest prowadzony powszechny spis osób z mocą...
– A czemu? – przerwał Chris, który chyba nigdy z nikim nie rozmawiał na te tematy.
Lucy natychmiast wyręczyła Alice w udzieleniu odpowiedzi.
– Większość ludzi jak ma władzę, chce jej więcej. Wielu z mocą ma zamiar zawładnąć naszym miastem, ale jak chcesz żyć jak normalny człowiek, to ci urzędnicy dają spokój – oznajmiła pewnym siebie tonem, zerkając na przyjaciela z góry.
– Tak – przyłączył się spokojnie Tomachi. – Oni potrzebują danych o twojej mocy i rodzinie, bo gdybyś zaatakował Pretend, musielibyśmy wiedzieć jak z tobą walczyć.
Alice drgnęła zaskoczona, ale nie zdążyła spytać chłopca skąd o tym wie, bo Christopher o mało się nie rozpłakał.
– Ja nie zaatakuje naszego miasta! Tam jest moja mama! Ja nie jestem przecież zły! – zawołał.
W jego oczach zaczęły gromadzić się łzy, co było ostatnio bardzo częstym widokiem. Alice chciała go przytulić, ale Lucy ją ubiegła. Unieruchomiła zdezorientowanego chłopaczka w silnym uścisku i zaczęła mu coś mówić:
– Chris, to był przykład. Wiemy, że nie jesteś zły. Jesteś miły, pomocny, słodki, a do tego przystojny! Nie musimy nic podbijać. Wystarczy, że będziemy żyli jak normalne małżeństwo!
Alice zasłoniła nerwowy uśmiech. Mała była bardzo bezpośrednia, ale taka była cała rodzina Kuso. To ją w nich przyciągało. Gdy w końcu dziewczynka wypuściła Chrisa i usiadła na swoim miejscu, nastolatka zaczęła kontynuować, chcąc odwrócić ich uwagę od zażegnanego wybuchu.
– Osoby z mocą mogą tworzyć coś w rodzaju bohaterskiej drużyny – Nie podjęła tematu prześladowań i nierównego traktowania przez lata, chcąc nie denerwować Chrisa. – Musi być w niej sześciu członków, a każdy z mocą o innym żywiole żeby miasto się na to zgodziło. To całkiem nowy wynalazek i pierwsza grupa w Pretend, Vexosi, są tu od całkiem niedawna. Zapewniali bezpieczeństwo od kilku lat, ale ludzie zaczęli mówić, że uzależnili się od pewnego polityka...
– Zada! – przerwała Kuso z całą swoją dziewięcioletnią pewnością.
– Chyba Zeda – poprawił już spokojny Chris.
Lucy wydęła policzki i powtórzyła jeszcze bardziej stanowczo:
– On ma na imię Zadohland!
– Zenoheld! – poprawił ich trochę agresywnie Sarogaru.
Rudowłosa nie zwróciła na to uwagi. Bardziej martwiła się czy dziewczynka kiedyś zapamięta imię mężczyzny, bo Dan mógłby mieć przez to nieprzyjemności, niż zachowaniem Tomachiego. Tak czy siak Lucy od razu przyjęła wersję młodszego kolegi, nauczona, że to raczej on ma racje, ale Chris chciał chyba coś powiedzieć, bo otworzył usta.
– W zeszłym roku... – Alice przerwała natychmiast nadchodzącą dyskusję. – ... zjawił się zamaskowany młodzieniec, Mascarad. Razem z moimi wieloletnimi przyjaciółmi, Danem i Runo, stworzył wolną od nacisków drużynę Młodych Wojowników. Wkrótce dołączyli do nich Shun, Marucho i Julie. Po pewnym czasie odkryli, że Mascarad, to w rzeczywistości ja. Nie mając o niczym pojęcia założyłam Młodych Wojowników i walczyłam za swoje poglądy. Okazało się, że toksyny, którymi bawił się dziadek spowodowały jakieś zamieszania we mnie, ale szybko je usunięto - wytłumaczyła.
Poszło nawet lepiej niż sądziła. Szybko i bez denerwowania się przeszłością. Zdążyła się nawet odprężyć, kiedy Christopher spojrzał na nią bardzo poważnie.
– Czemu już nie należysz do drużyny, skoro ją stworzyłaś?
Zacisnęła wargi. To pytanie zabolało. Zdjęła Tomachiego z kolan i już zamierzała dołożyć drewna do kominka, gdy mały Sarogaru zadał kolejne bolesne pytanie.
– Czemu akurat moja siostra cię zastąpiła?
Zastąpiła... Trafne słowo. Bardzo trafne.
Alice cisnęła szczapę w ogień i ruszyła w kierunku stołu. Milczała, próbując przetrawić to pytanie. Kątem oka zauważyła, że Lucy stara się pokierować płomieniem, ale na szczęście z rozsądnej odległości. Obok niej stał Chris. Dopingował ją, gotów w razie czego użyć swojej mocy. Tomachi pakował swoje rzeczy do plecaka.
– Przepraszam – szepnął nagle.
Dziewczyna zaczęła robić to samo z torbami reszty gości. Miała nadzieję, że się nie pomyliła chociaż to tak naprawdę nie miało znaczenia, skoro Lucy i Chris byli w jednej klasie.
– To nie twoja wina, że...
...jestem do niczego. dokończyła w myślach.
Chłopczyk objął ją nagle, a ona odwzajemniła uścisk. Chciała by trwał jak najdłużej, a przynajmniej aż nie poczuje się naprawdę pocieszona, ale rozległo się trąbienie.
– To Dan! – jęknęła Lucy. – A było tak fajnie!
Po tym podbiegła do stolika, nie zwracając uwagi na Chrisa.
– Już niedługo znów się spotkamy – uspokoiła ją Alice, gdy ta mimowolnie ścisnęła jej rękę jakby już się żegnała.
Miała przy tym dziwne przeczucie, że to znów nastąpi już jutro.
Dzieci wzięły plecaki i poszły do drzwi wyjściowych. Szybko założyły kurtki i niecierpliwie czekały na otwarcie bram do wiecznej zimy. Dla nich to była atrakcja, dla mieszkającej tu dziewczyny tragedia. Śnieg znów gęsto prószył, więc nie zdziwiła się na widok ośnieżonego Dana.
– Cześć, Alice! – powitał ją z szerokim uśmiechem.
Szybko wykonał unik, bo dzieciaki wybiegły, gotowe walczyć na śnieżki.
– Tylko się nie zamoczcie! Nie mam zamiaru sprzątać potem samochodu! – krzyknął za roześmianą hałastrą.
– My, w przeciwieństwie do ciebie, umiemy zachować czystość! – zawołała w odpowiedzi Lucy.
Daniel poczerwieniał.
– A kto wczoraj ubabrał kuchnię, gdy robił naleśniki? – wrzasnął.
– Ty – odparła najspokojniej Lucy.
– A dla kogo to było? – spróbował się jeszcze ratować.
– Niby dla mnie, ale i tak potem sam to zjadłeś!
Alice zachichotała. W takich momentach żałowała, że nie ma rodzeństwa. Dan słysząc to, wreszcie spojrzał na przyjaciółkę. Miał już szesnaście lat, ale był wciąż taki sam: energiczny, waleczny i nadal zbierał darmowe badziewia z chrupek. Było w tym coś pocieszającego.
– Rany! Jeszcze jechać z powrotem całą godzinę! A ty masz najbliższy przystanek o dziesięć minut drogi stąd. A jeszcze trzeba zrobić śniadanie, ubrać się... O której ty wstajesz? – westchnął, zaczynając standardową rozmowę o niczym z takim zapałem jak gdyby była bardzo istotna.
Alice uśmiechnęła się ciepło na myśl, że może faktycznie tak było. Dan był strasznym leniem, a ona musiała z oczywistych powodów dojeżdżać do szkoły w mieście. Na pewno nie mógł sobie tego wyobrazić. To, że dla niej to nie było ciekawe, nie znaczyło, że dla niego też nie.
– Nie chcę cię straszyć – powiedziała, zerkając ciekawie na jego czerwonego nissana. – Jest z tobą ktoś jeszcze? – zapytała z nadzieją, choć zdawała sobie sprawę jakie to głupie.
– Nie. Kto by chciał jechać taki kawał, żeby odwieźć moją denerwującą siostrę albo zamienić z tobą kilka słów? – prychnął.
Zabolało, ale nie dała nic po sobie poznać. Wciąż miała na twarzy uśmiech.
– Jest już chyba po dwudziestej, a jutro jest szkoła – zwróciła mu łagodnie uwagę, ale nie dlatego, żeby go skarcić.
Nawet gdyby chciała być wredna, nic by to nie dało. Zareagowałby pewnie tak jak teraz - wzruszył ramionami, wpatrując się w biegającą siostrę. Wydawał się porządnie zmęczony, ale to było uczciwe zmęczenie. Nie miał sobie nic do zarzucenia.
– Mieliśmy trochę dłuższe spotkanie niż przypuszczałem – powiedział tonem, który tylko to potwierdził.
Skinęła głową, świadoma, że przecież tego nie widzi. Zrobiło się jej bardzo głupio i musiała to czymś zakryć.
– Dzieciaki zjadły – poinformowała go cicho, bo tylko to przyszło jej do głowy.
Od razu się na niej skupił jakby wypowiedziała tajne hasło. Brązowe oczy rozszerzyły się pełne nadziei, a usta ukazały wszystkie zęby.
– Zostało coś jeszcze? – spytał dziwnie wzruszonym głosem.
Zaprzeczyła, czując wyrzuty sumienia. Mogła to przecież przewidzieć i przeciągnąć ich wizytę! Kuso zawsze był żarłokiem i jadł wszystko, i uważał, że jest drugą, najlepszą kucharką na świecie. Zaraz po Runo. Byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby pomyślała o nim wcześniej. Teraz musiała odwrócić jego uwagę, żeby nie robić mu przykrości.
– Wiesz, opowiadałam im o Wojownikach – zaczęła niepewnie, sama nie wiedząc czemu podejmuje ten temat.
Zareagował na niego jak na rozmowę o cenach jarzyn. Bez emocji.
– I co? – spytał chyba tylko dlatego, że wypadało ciągnąć rozmowę.
To było przykre. Przecież to się dla niej liczyło! A może właśnie dlatego tak się zachowywał? Chciała wyrzucić te myśli z głowy, więc nie wycofała się. Musiał powiedzieć coś pozytywnego.
– Pytali się, czemu nie jestem w drużynie – powiedziała, starając się ukryć uczucie.
Daniel spojrzał na nią szczerze zdziwiony. Jakby była dzieckiem pytającym dlaczego nie można przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle. Nie tego się spodziewała. Miał ją pocieszyć.
– Przecież wiesz – oznajmił to takim tonem jak gdyby naprawdę był zdezorientowany. – Nie jesteś silna. Tylko byś nam przeszkadzała.
Te słowa zraniły ją bardziej niż inne. Szybko spuściła głowę, dusząc w sobie żal. Przecież chciała im pomóc! Nawet Dan musiał zauważyć, że coś jest nie tak, bo gdy zerknęła na niego, uśmiechnął się tak jak zawsze, gdy popełniał głupie błędy.
– Jutro też ich podrzucę – zakomunikował pojednawczo. – Wtedy się na coś przydasz!
Zabolało. Bardzo. Mimo to z fałszywym uśmiechem machała trzem malcom. Dzięki padającym płatkom śniegu nikt nie zauważył łez spływających po bladych policzkach dziewczyny. Zimny wiatr zamieniał je w lodowy nalot. Obwiniała się za tak gwałtowną reakcję. Jakaś jej część wiedziała przecież, że powiedział to, by zrobić jej przyjemność i tylko źle dobrał słowa, ale nic nie mogła na to poradzić.
.........................................................................

Czwartki nie są może najszczęśliwsze, bo będę publikować albo rano, albo w nocy, ale chcę dać wam rozdziały na piątek. Mam nadzieję, że wybaczycie, jeśli zdarzą się drobne obsuwy. (Jak będą trwały więcej niż dzień, macie na mnie nakrzyczeć :))
Ten rozdział było mi trudno poprawić. Wydawał mi się trochę melodramatyczny (Wciąż taki jest XD), ale dzieciaki dostały więcej charakteru z czego jestem zadowolona.
No nic. Bawcie się, czytając poprawioną wersję.

1 komentarz:

  1. Yep, wyraźnie jest poprawa w stylu pisania, chociaż melodramatyzm twardo zagnieździł się w rozdziale xd
    Kilka drobnych błędów (albo to tylko moja paranoja) się znalazło, ale nie wydaje mi się, żeby rzucały się w oczy. Na przykład: "Alice zawsze uważała, że ogień był najgłośniejszym żywiołem. Ciągle wydawał trzaskania, syczenia i inne dźwięki." -> "ciągle wydawał trzaski, syki i inne dźwięki" takie malutkie poprawki kosmetyczne. Poza tym cud, miód i orzeszki. :D

    OdpowiedzUsuń