sobota, 27 stycznia 2018

4. Zazdrośnica

Liceum numer 1 w Pretend od dawna znajdowało się w czołówce najlepszych szkół, ale od czasu założenia Młodych Wojowników stało się naprawdę popularne, więc nikogo nie zdziwił fakt, że dostało fundusze inwestycyjne. Dzięki nim odnowiono boisko do piłki nożnej, zbudowano basen, wyposażono laboratorium chemiczne i przebudowano wschodnie skrzydło, dodając nowe sale lekcyjne. Takie rozbudowy oprócz pieniędzy pochłonęły oczywiście też tereny.
Nikt nie oburzył się, gdy postanowiono wyburzyć kilka pustych budynków czekających od dawna na wynajęcie. Przy dwóch małych sklepikach pojawiły się nieśmiałe głosy protestu, głównie ze strony właścicieli, ale zamilkły, gdy zaoferowano im lepsze miejsca. Jednak gdy pod teren szkoły miał zostać podciągnięty zaniedbany park, ludzie wyszli na ulice. Nie chcieli dać się przekonać, że miasto nie potrzebuje dwóch parków, tym bardziej, że do tego koło szkoły prawie nikt nie zaglądał. Pałętali się z pospiesznie zrobionymi transparentami parę godzin nim władze poszły na ugodę. Może akcja była tak skuteczna, a może przez brak pomysłów architektów, pozostały teren z rosnącymi rzadko drzewami dano do dyspozycji i mieszkańcom, i uczniom, którzy spędzali tam przerwy.
Tak naprawdę podział między szkołą i miastem pojawił się spontanicznie po pierwszych dwóch tygodniach. Nikt nie wymagał, by "cywile" nie podchodzili blisko placówki, ani nie kazano licealistom nie oddalać się za daleko, ale tak się stało. A gdy dostawiono więcej ławek, prawie wszyscy stłoczyli się przy budynku. Podobny, bo istniejący tylko w głowach podział dokonał się też jeśli chodzi o miejsca. Każda grupa uczniów miała swoje stałe lokum i nikomu nie przyszło do głowy podsiadać innych. Gdy jakiejś liczniejszej grupce brakowało miejsca, przynosili dodatkowe składane krzesła lub koce zamiast zabierać ławki innym.
Tak też postępowała grupa Młodych Wojowników. Ich miejsce było położone jak najdalej od szkoły przez co mieli dużo wolnego terenu i spokoju. A to, gdy jest się kimś w rodzaju idoli, może być najważniejszym argumentem. Na pewno ważniejszym niż kwestia szybkiego dojścia.
Dla Alice było to małym wybawieniem. Nie musiała paradować przez cały park ubrana w grubą kurtkę i czapkę, tylko podchodziła do ławki Młodych Wojowników i rozbierała się zanim osoby, które nie znały miejsca jej zamieszkania, zaczęły by się dziwnie patrzeć. Nie lubiła tego, bo miała wtedy przykre wrażenie, że jest tu obca. Owszem, rozumiała dlaczego tak się na nią gapią. W końcu jesień była cudowna, ciepła i przyjemna. Tylko zmarzlacy zabierali z domu cieniutkie kurtki, choć i to zdarzało się rzadko. To, że rozumiała nie znaczyło jednak, że było jej z tym miło. Z tego powodu nie rozbierała się na przystanku wśród mas czekających na autobusy, tylko prędko ruszała w stronę szkoły, chcąc jak najszybciej zejść im z oczu.
Każde pięć minut, bo tyle mniej więcej zajmowała jej trasa, w zbyt ciepłym ubraniu było małą torturą, ale i tak jesień była lepsza od późnej wiosny. Wtedy musiała wybierać między marznięciem w Lorsono, a zdejmowaniem rajstop i swetrów w szkolnej łazience. Nie znosiła tych zmian klimatycznych, ale równocześnie nie chciałaby mieszkać cały czas w wiecznej zimie, więc codziennie optymistycznie zaciskała zęby i skupiała się na cudach natury zamiast na nieprzyjemnym pocie.
Dziś szła szlakiem ze złocistych, szeleszczących liści, nie mogąc przestać się uśmiechać. Te małe cuda nie były obślizgłe jak to bywało w deszczowe dni, ale suche i piękne niczym w książeczce dla dzieci. W takich chwilach naprawdę żałowała, że mieszka w Lorsono. Najmniej tęskniła za normalnym klimatem zimą, gdy różnicę stanowiła tylko temperatura, ale wtedy też nie miała powodu by się tak zachwycać wszystkim na około.
– Alice!
Dziewczyna natychmiast uniosła głowę i pokiwała siedzącym na ławce Julie i Runo. Gdy tylko podeszła na tyle blisko, by mogły się słyszeć bez krzyczenia, Makimoto zmierzyła ją zbulwersowanym spojrzeniem od stóp do głów.
– Alice! Jak ty wyglądasz! Zieleń jesienią! Zwariowałaś?! – zawołała, mrugając do niej.
Rudowłosa z uśmiechem zrzuciła kilka liści z dwóch przyniesionych krzeseł, żeby chłopcy nie musieli się wysilać i zaczęła się rozpinać. Słuchała przy tym z radością wykładu na temat mody, chociaż niezbyt ją to interesowało. Lubiła jednak mieć pewność, że wszystko jest takie jak dawniej. Że Julie będą obchodzić tylko fryzury i stroje, że będzie plotkować nawet, jeśli nikt jej nie słucha i... że pozostanie jej przyjaciółką na wieki.
– Siadaj koło nas – Runo prawie natychmiast przerwała potok słów. Nigdy nie była zbyt cierpliwa.
Julie zrobiła obrażoną minę, ale już po chwili zaczęła się uważnie przyglądać strojowi Alice, który ukazał się po zdjęciu kurtki. Chyba spełnił jej oczekiwania, bo go nie skomentowała, ale na widok rudych, potarganych włosów złapała się za serce.
– Wyglądasz jak czupiradło! Zlituj się!
Alice poczuła lekkie ukłucie w sercu. Nie przejmowała się zbytnio swoim wyglądem, ale taka uwaga od szczerej do bólu przyjaciółki nie mogła zostać całkowicie zignorowana. Tym bardziej, że Julie chciała jak najlepiej.
– Znów tak u was wiało czy zapomniałaś jak wygląda szczotka? – kontynuowała "stylistka", nie zważając na wściekły wzrok Runo.
Misaki doskonale zdawała sobie sprawę, że takie słowa nie są zbyt miłe nawet jeśli zostały wypowiedziane w dobrej wierze, ale nie miała pojęcia jak wybudować tamę, która mogłaby powstrzymać ten potok słów. Alice wyraźnie widziała jak szuka w głowie rozwiązania i to ją rozczuliło. W pewien sposób stawała w jej obronie.
– Wiesz, Julie – odezwała się cicho, odkładając kurtkę na plecak. – Tak się dzieje, gdy nosisz czapkę. I gdy się spocisz. I masz rację, w Lorsono wiał wiatr.
Julie zacmokała jakby uważała to za bardzo marną wymówkę. Szybko nachyliła się nad plecakiem i wyjęła z niego pomarańczową szczotkę do włosów. Jedną z tych o dziwnym kształcie, który miał ułatwiać rozczesywanie czy coś w tym rodzaju. Alice nie do końca słuchała, gdy przyjaciółka chwaliła się tym zakupem.
– Nie możesz się zaniedbywać – Julie usadziła ją na ławce tyłem do siebie. – Jesteś na to zbyt ładna! – oznajmiła z wyraźną pretensją.
Alice lekko się zaczerwieniła, bo jej przyjaciółka nie mówiła takich rzeczy nawet o sobie samej. Nie zaczęła się z tym kłócić, bo wiedziała, że Julie naprawdę tak uważa, ale nie potrafiła tego zrozumieć. Nie widziała w sobie nic wyjątkowego, ale może to była taka cecha u wszystkich dziewczyn w ich wieku? Smukłe, ciemne dłonie łagodnie czesały jej włosy, wprowadzając ją w coś w rodzaju transu. Może Julie faktycznie ją zaklinała, bo każde jej słowo poprawiało jej humor i wlewało przyjemną pewność siebie:
– Masz śliczną twarzyczkę i zdrowe włosy o bardzo ładnym odcieniu. Czemu ciągle to zaniedbujesz?
– Wcale nie – zaprotestowała nagle wbrew sobie. – Nie jestem ładna. A moje kudły są po prostu rude.
Sekundę później poczuła lekkie szarpnięcie za jeden z kosmyków. Jęknęła, choć tak naprawdę prawie nic nie poczuła.
– Nie waż się tak mówić! – warknęła tym razem Runo. – To, że Kuroi nazwa twoje włosy w taki sposób, nie upoważnia cię do tego samego!
Zaskoczona Alice chciała przeprosić i wyjaśnić, że nie chciała tego powiedzieć i że właściwie to nie były do końca jej myśli, ale sytuacja stałaby się wtedy jeszcze głupsza, więc postanowiła po prostu wysłuchać kazań przyjaciółek. Julie, nie przerywając czesania nachyliła się do jej ucha.
– A po za tym chłopcy lubią takie odcienie – zachichotała, mając chyba coś konkretnego na myśli. – Wolałabyś być niepełną albinoską jak ja? A może raczej chciałabyś mieć urok Runo?
Słowo urok zostało podkreślone dziwnym naciskiem, który nie spodobał się obgadywanej.
– Co ty powiedziałaś?! – wrzasnęła, kładąc ręce na biodrach i pochylając się w jej stronę z zaczepnym wyrazem twarzy.
Julie nawet na nią nie spojrzała. Była zbyt pochłonięta dokładnym rozczesaniem kilku kołtunów na głowie spokojniejszej z przyjaciółek i wydawało się, że sprawia jej to radość. Może tak było? Kiedyś im się zwierzyła, że chciała się uczyć na fryzjerkę albo kosmetyczkę, ale nie mogła przecież być gorsza niż jej starsza siostra i nie chodzić do liceum numer 1 w Pretend. Wtedy zrobiła taki głęboki wdech rezygnacji podobny do tego, który teraz poprzedził wyliczankę:
– Twoja twarz jest bardzo dziecinna, co podkreślają tylko te nienaturalnie okrągłe oczy, a twoje włosy... No cóż... Danowi podobają się, bo wyglądają jak lody "Błękitna mgiełka" – oznajmiła.
Alice zesztywniała. Spodziewała się, że Runo zaraz wybuchnie, a ona uwięziona przez szczotkę nie zapobiegnie kłótni, ale zamiast tego na trójkątnej, według Julie – dziecinnej, twarzy pojawił się uśmiech.
– Naprawdę powiedział, że mu się podobają? – rozległ się niepasujący do kogoś z rodu Misakich miękki głos.
Runo zawsze była twarda i może nawet trochę agresywna, co zupełnie nie pasowało do jej stylu ubierania się. Ich "własna stylistka" oceniła kiedyś, że takie króciutkie spódniczki, pasiaste podkolanówki i bluzeczki odkrywające ramiona mogą dobrze wyglądać ewentualnie do czternastego roku życia, a na starszych dziewczynach, niezależnie od tego jak dziecinnie i niewinnie wyglądają ich buzie, prezentują się wulgarnie, a w najlepszym razie fetyszowo. Zwłaszcza z dwoma kitkami. Mówiła, że daje to sygnał facetom, że taka dojrzała już panna chce być traktowana jak dziecko i będzie posłuszną, uroczą partnerką, która zrobi wszystko dla lizaczka. I pewnie dlatego faceci zainteresowani Runo uciekali gdzie pieprz rośnie, gdy tylko zaczynała pokazywać swój twardy, feministyczny charakter. Zaanalizowana dziewczyna twierdziła, że ma takie brednie gdzieś, ale Alice i inni przyznawali, że Julie ma zaskakującą wiedzę o relacjach damsko-męskich. A przekazywała ją tak jak teraz – mówiąc powoli i rozkoszując się, że ktoś jej słucha:
– Powiedział to, gdy poszłam z nim do kina. Ty pojechałaś na stadninę dziadków, a reszta też była zajęta, więc mogę powiedzieć, że miałam szczęście. Wracając wstąpiliśmy na lody, a on pokazał mi ten deser i powiedział, że ma taki sam kolor jak twoje włosy. Po chwili dodał, że je bardzo lubi – zakończyła relację.
Alice obserwowała uważnie twarz Runo i nie mogła nie zauważyć nadziei w jej oczach. Jej sympatia do Dana była zbyt oczywista i wszyscy w ich grupie musieli się bardzo natrudzić by tego nie zauważać. Wiedzieli, że jeśli zaczną wysyłać znaki, że wiedzą o tych uczuciach, dziewczyna się z nich wycofa. Nigdy nie była dobra w wyrażaniu innych emocji niż gniew czy niezadowolenie. Czasami wydawało się, że nie potrafi sobie z nimi radzić. Nawet teraz pytanie, które mogłoby ją zdradzić nie zostało dokończone:
– Chodziło mu o lody, czy o moje... – zamilkła przy ostatnim słowie, ale każda z nich wiedziała o co chodziło.
Julie chyba nie miała ochoty już rozmawiać na ten temat, bo nie odpowiedziała, ale równie dobrze mogła być zbyt zajęta oglądaniem efektu swojej pracy, by to usłyszeć. Szczotkę wrzuciła do plecaka i odwróciła twarz Alice w swoją stronę. Obserwowała efekt swoich działań z szerokim uśmiechem, co było nieco krępujące, a gdy dołączyła się do niej Runo, Alice spuściła wzrok. Nie lubiła być w centrum uwagi. Nawet w takich okolicznościach.
– Ładnie wyglądasz – stwierdziła szybko Runo, ale myślami była raczej przy Danie.
Julie była bardziej rozmowna.
– Ładnie? Prześlicznie! Nadawałabyś się na modelkę. Gdybyś czasem pomalowała usta błyszczykiem i ubrała coś ładniejszego nawet Shun padłby ci do stóp! – zawołał bez zastanowienia jak to miała w zwyczaju.
Policzki Alice pokryły się rumieńcem, a dziewczyna pochyliła głowę, chcąc to ukryć. Wstydziła się swojej reakcji. Ucieszyła się na tą propozycję, co nie było zbyt odpowiednie. Był w drużynie, a ona nie. Mieszkali daleko. Odciągała by go od zadań. Tylko tyle powodów wymyśliła przeciw ich związkowi, o którym po cichutku marzyła. Stanowczo za mało by usprawiedliwić aż takie poczucie, że to nieodpowiednie, ale nie mogła z tym nic zrobić. Nie mogła go kochać jawnie, choć sama nie wiedziała czemu. Czuła, że to nie było by fair wobec drużyny.
– A ty bardzo byś tego chciała, prawda? – szepnęła jej w ucho Julie.
Alice zerknęła niepewnie na Runo, ale ta nic nie podejrzewała. Wypatrywała Dana, prawdopodobnie by zadać banalne pytanie " Czy lubisz "Błękitną mgiełkę"?". Tylko Julie, która siedziała koło niej, czekając na odpowiedź, to zauważyła. Ale jak? Była ostrożna. Przynajmniej starała się taka być. Spuszczała głowę, gdy na nią patrzył, mówiła do niego, tylko wtedy, gdy to było konieczne i ukrywała każdy uśmiech czy rumieniec spowodowany jego słowami. Coś musiało ją zdradzić, ale co?
– Dan! Shun! Kuroi! – rozległ się krzyk Runo.
Julie odsunęła się, wciąż obserwując Alice, a sama rudowłosa spojrzała na przybyłych. Natychmiast tego pożałowała. Poczuła się jakby ktoś kopnął ją w brzuch. Nie mogła uwierzyć w to co widzi. Zignorowała Kuso, który szybko pobiegł w ich stronę. Jej oczy wpatrywały się tylko w Shuna i Kuroi. Czarnowłosa Sarogaru nigdy nie ukrywała swojego zainteresowania Kazamim, ale teraz przegięła. Z szerokim, uwodzicielskim uśmiechem szła BARDZO blisko niego. Alice zagryzła wargi, gdy w połowie drogi złapała go za ramię. Chłopak obrzucił ją zimnym spojrzeniem i coś powiedział, ale ze względu na odległość, rudowłosa nie usłyszała co. Jej wyobraźnia podsuwała najgorsze z możliwych opcji. Zwłaszcza, że tamta nadal go trzymała.
– Zazdrosna? – szepnęła jej do ucha Julie.
Dziewczyna skinęła lekko głową zanim zrozumiała co robi. Poczuła, że zaraz wybuchnie, jeśli Shun nie zareaguje.
Błagam. myślała. Zdenerwuj się na nią.
Prośby Alice zostały dziś wysłuchane, bo Kazami po kolejnym braku reakcji na jego słowa po prostu wyszarpnął rękę i poszedł w kierunku szkoły. Kuroi warknęła coś do siebie i podeszła do reszty Wojowników ze swoim olśniewającym uśmiechem, jakby wcale ją to nie obeszło. Nie można było na nią nie patrzeć i po raz kolejny nie analizować tego jakie wrażenie robi na innych. Była wysoką, szczupłą szesnastolatką o czarnych oczach i kruczoczarnych włosach. Lubiła ciemne, dużo odkrywające stroje, które podchodziły pod styl gotycki. Większość męskiej populacji uważała ją za piękną. Sama też tak sądziła, a Alice nie mogła się z nią nie zgodzić. Jak miałaby rywalizować z taką dziewczyną?
– Alice, to nie twoje miejsce – odezwała się z fałszywym uśmiechem, gdy podchwyciła jej wzrok.
Alice doskonale wiedziała, że nie o ławkę chodzi, ale reszta grupy była głucha na aluzję, w szczególności Dan, który znów kłócił się z Runo o głupoty, ale nie miała prawa żądać by było inaczej. Spuściła wzrok, starając się być niewidoczna. Julie, która nie cierpiała nowej Wojowniczki, nagle wstała, wzięła swoją torbę i ruszyła w stronę liceum.
– Był dzwonek – oznajmiła na odchodnym, na co Kuroi i Shun ruszyli za nią.
Runo zaprzestała kłótni i tylko przyjrzała się zdenerwowanemu Danowi.
– Lubisz deser "Błękitna Mgiełka"? – spytała szybko, ale w taki sposób jakby nie zależało jej na odpowiedzi.
Kuso, który założył już plecak, skrzywił się.
– Ma obrzydliwy smak! – mruknął, na co Runo przytuliła go i pobiegła w kierunku białego budynku bez żadnych wyjaśnień.
Zdezorientowany chłopak spojrzał na zbierającą swoje rzeczy Alice, ale wbrew pozorom nie zamierzał spytać o zachowanie Misaki. Rozejrzał się wkoło, ale nie widząc nikogo uspokoił się i podszedł do dziewczyny.
– Na następnej przerwie chcę porozmawiać o sprawach Wojowników – oznajmił.
Alice zamarła. Spokój i lekka radość, która zapanowała w jej sercu po reakcji Shuna zostały zastąpione lodowatym zimnem. Wyraźnie czuła pustkę. To będą sprawy drużyny, a ona do niej nie należała. Już nie...
– Pójdę gdzieś na ten czas – obiecała, ale Dan nie był tym zadowolony.
– Ty też musisz nam pomóc. Jesteś bardzo mądra! – powiedział.
Dziewczyna powinna być zadowolona z komplementu, ale pamiętała ich wczorajszą rozmowę. Słowa "Tylko byś nam przeszkadzała" wciąż bolały.
– Będę tam zbędna – szepnęła chcąc odejść, ale Dan złapał ją za nadgarstek.
Nie odwróciła się.
– Potrzebuję cię. Nie jestem, aż tak inteligentny jak się wszystkim zdaje, ale nadrabiam z twoją pomocą. Alice! Nie rób mi tego! – jęknął.
Skinęła głową, bo nie chciała żeby był smutny. Dopiero po tym zdała sobie sprawę z tego co właśnie powiedział. Przecież przyznał, że jest potrzebna! Zaskoczona wzięła głęboki wdech i zrozumiała, że musi dostać chwilę spokoju, bo jak nie, to chyba zwariuje ze szczęścia.
– Już po dzwonku, powinieneś się pospieszyć – zauważyła cicho.
Przyjaciel załapał aluzję albo po prostu zdał sobie sprawę, że nie powinien już się spóźniać na lekcje. Tak czy siak puścił ją i pobiegł do klasy, a ona spokojnie ruszyła przed siebie. Spóźnienie jej nie groziło. Pierwsza lekcja była z sędziwym panem Albertem - chemikiem. Zawsze mijało kilka minut nim doszedł na miejsce i nie wyganiał za kurtki w klasie, więc nie było przeciwwskazań do oddania jej do szatni na kolejnej przerwie. A teraz mogła rozkoszować się spacerem po prawdziwym, nie ulepszanym świecie, a tylko o tym marzyła.
Nagle zatrzymała się wpół kroku. To było bardziej przeczucie niż racjonalny powód. Nie usłyszała ani nie zobaczyła niczego dziwnego, a jednak miała całkowitą pewność, że za sędziwym dębem byli obcy. Serce zaczęło bić jej jak oszalałe, a mięśnie zesztywniały. Rozsądek podpowiadał, że powinna iść, ale coś kazało jej się zatrzymać. Podeszła bliżej, nasłuchując, choć bardzo chciała stamtąd odejść.
– Załatwimy tę dziewuchę w ten weekend! – powiedział pewny siebie głos.
– Jesteś pewny, że ją? Przecież ona ma moc! – przerwał drugi.
Alice starała się nie oddychać tak głośno i łapczywie, ale wiedziała już, że chodzi o Kuroi, Julie albo Runo. Ewentualnie o nią lub Mylene, ale to było mało prawdopodobne.
– Mieszka na odludziu, praktycznie bez opiekunów. Nikomu nic nie powie. Jest zamknięta w sobie – odparł ten pierwszy.
Serce Alice chyba miało ochotę przebić jej klatkę piersiową i chyba przez to głosy dochodziły jak zza szyby. Nie mówili o nikim z Młodych Wojowników ani o Lodowej Damie.
– Pokaż zdjęcie – odezwał się nagle trzeci głos.
Alice wiedziała, że skądś go zna, ale nie mogła skojarzyć skąd.
– Ruda... Jak ma na imię? – spytał po chwili.
– Alice. Alice Gehabich.
Dziewczyna nie czekała dłużej. Pobiegła w stronę szkoły, błagając by nikt z nich jej nie zauważył.
--------------------------------------------------------------------------------------------
Bardzo podoba mi się to jak poprawiłam ten rozdział. Wydaje mi się ciekawszy. Jest więcej charakteru Julie.

czwartek, 18 stycznia 2018

3. To nie jestem ja

Na dworze wiał silny, głośny wiatr, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał wichurę. Uginał drzewa i uderzał w szyby, przerażając mniejsze dzieci, a następnie ucichał. Gdyby posiadał rozum można byłoby uznać, że robił to z premedytacją. I gdyby miał także emocje pewnie spodobałoby mu się to osiedle. Słynęło przecież z małych domków jednorodzinnych, które nigdy nie miały szczelnych okien. Trudno było się dziwić takiemu stanowi rzeczy, skoro mieszkali tu tylko biedacy i nieudacznicy życiowi, próbujący rozpaczliwie nie dzielić z nikim budynku.
Te zimne, silne powiewy miały jednak swoją dobrą stronę. Sprawiły, że tym razem na ulicy nie było ani jednego pijaka czy podejrzanego typa. Było to pocieszeniem dla małego, pięcio– może sześcioletniego chłopczyka, który mimo zakazu niepewnie wyglądał przez okno. Gdyby ktoś go zobaczył przez tę brudną szybę, od razu by go zapamiętał. Niecodziennie można było zobaczyć takie włosy: mdłorożowe, stojące po bokach, jakby ich posiadacz właśnie przeżył bliskie spotkanie z piorunem. Jesienne niebo jednak, mimo ogólnych prognoz, było bezchmurne, a to wykluczało taką ewentualność. Gwiazdy świeciły dość jasno, ale przez to, że był nów, panowała ciemność. Wrażenie potęgowała zepsuta latarnia uliczna, tuż przed domem chłopca.
Nagle gwałtowny podmuch uderzył w szybę i rozległ się niespodziewany huk. Malec odskoczył ze strachu, ale tak niefortunnie, że zahaczył o chybotliwy stoliczek na którym stała duża, szklana lampa w obrzydliwym kolorze wyblakłej jeżyny. Chłopiec przez chwilę patrzył na kołyszący się przedmiot z przerażeniem, ale gdy ten zaczął spadać na podłogę nie zawahał się ani chwili i rzucił się na ziemię, by uchronić go przed zniszczeniem. Syknął z bólu, ale najpierw sprawdził, czy aby na pewno lampa jest cała, a dopiero potem skupił się na sobie. Wstawał powoli, próbując nie zwracać uwagi na pulsujący ucisk na kolanie i łokciach i nie dać się otumanić przerażeniu, ale nie bardzo mu się to udawało. Czuł sztywność całego ciała i jakąś kulę w gardle. Wziął kilka głębszych oddechów, starając się przekonać, że wszystko jest w porządku. Po kilku sekundach dał radę tym razem dokładnie obejrzeć przedmiot z każdej możliwej strony. Gdy stwierdził, że wszystko jest w porządku, odłożył go na miejsce z ulgą. Bał się myśleć, co by się stało, gdyby cokolwiek stłukł.
– Lync, wróciliśmy!
Z sieni dał się słyszeć męski, spokojny głos i zaraz potem w salonie pojawił się blondyn o tak samo stojących włosach. Chłopczyk odetchnął z ulgą na jego widok i dopiero po tym spojrzał w głęboko niebieskie oczy ojca, by upewnić się, czy jego rozluźnienie jest uzasadnione. Zauważył w nich zmęczenie ciężkim dniem, ale i radość z jego widoku, która natychmiast zmieniła się w zdziwienie. Lync cofnął się o krok. Obserwował w napięciu, jak mężczyzna rozglądał się po pokoju, szukając czegoś, co się zmieniło. Dopiero, gdy pan Volan zerknął na okno, zrozumiał.
– Sprawiłeś, że wiatr nie wpada do domu! Gratuluje! – zawołał szczerze poruszony.
Na twarzy chłopca pojawił się nieśmiały uśmiech. Był dumny z pochwały, ale nie chciał tego okazać, jak gdyby spodziewał się, że zostanie za to ukarany. Zamiast tego podszedł do ojca i niepewnie spojrzał mu w oczy. Najwyraźniej czekał na jakiś znak, przyzwolenie. Mężczyzna uśmiechnął się na ten widok i pogłaskał go po głowie, co doczekało się natychmiastowej reakcji. Mały Volan przytulił się do niego, wdzięczny, że może to zrobić.
– Gdzie byłeś? – spytał cichutko chłopiec, nie chcąc by ktokolwiek usłyszał tę rozmowę.
Tulił się w rodzica, starając się uspokoić, ale mu nie wychodziło. Jego serce wciąż waliło mocno po wypadku z lampą i chwili niepewności. Wiedział, że ojciec musiał usłyszeć, a przynajmniej poczuć jego przyspieszone tętno, ale cieszył się, że nic na to nie powiedział. Czuł wielką dłoń na swojej głowie i to dawało mu większe poczucie bezpieczeństwa niż jakiekolwiek słowa.
– Jestem z ciebie dumny! Nie mogę uwierzyć, że tak dobrze operujesz mocą! To naprawdę niesamowite! Kierujesz strumień powietrza w inną stronę, gdy zbliża się do ścian?
Pan Volan zbyt oczywiście wymigiwał się od odpowiedzi, ale nie przeszkadzało to Lyncowi. Tak naprawdę nie obchodziło go gdzie i po co był jego rodzic. Właściwe pytanie brzmiałoby "Dlaczego mnie zostawiłeś", ale bał się je zadać. Zamiast tego przysłuchiwał się słowom mężczyzny z najprawdziwszą, dziecięcą radością.
– To wspaniale, że to potrafisz! Jestem...
– To tylko jedna ściana – usłyszeli kwaśny, kobiecy głos od strony drzwi.
Chłopiec mocniej wtulił się w ojca, wiedząc kto tam stoi. Łudził się, że może nie usłyszy jej przykrych słów, choć zdawał sobie sprawę, że jego matka nie była osobą, która odstąpiłaby od swoich codziennych rytuałów. Pewnie tylko czekała aż wróci do domu i odreaguje! Zerknął na nią ukradkiem, mając nadzieję, że ona go nie zauważy. Chciał wiedzieć czy uda mu się bezszelestnie przekraść do pokoju, ale kiedy już ją zobaczył, nie mógł oderwać wzroku. Było w niej coś królewskiego i obcego, chociaż miała długie włosy w takim samym kolorze jak on i nie było wątpliwości, że jest jej synem. Była bardzo wysoka, szczupła i gdyby nie miała wiecznie niezadowolonego wyrazu twarzy, może byłaby też piękna. Przynajmniej na zdjęciach przed jego narodzeniem taka była.
Obserwował w napięciu jak odkłada ciemny, długi płaszcz w którym wyglądała naprawdę elegancko na podniszczoną sofę i jak spogląda na swojego męża spod gęstych rzęs.
– Ochrona jednej ściany to żaden wyczyn, Daisuke. Nie masz mocy, w przeciwieństwie do mnie, więc nie udawaj specjalisty w tym zakresie – odezwała się chłodno.
Mężczyzna uśmiechnął się do niej, jak to czynił wiele razy, ale to nigdy nie działało. Równie dobrze można było prosić czas, żeby się zatrzymał. Lync zadrżał, gdy matka z niezadowoloną miną spojrzała na niego. Jej ciemne oczy zawsze były pełne złości.
– Czemu jeszcze nie śpisz? Wiesz która godzina? – warknęła.
Chłopiec przełknął ślinę, patrząc w te ziejące nienawiścią oczy...
Lync Volan poczuł, że spada, ale zanim otworzył oczy poczuł ból na całym ciele. Nie musiał zgadywać. Wiedział, że obudził go upadek na podłogę. Znowu! Oddychał łapczywie, jak ryba wyciągnięta z wody, leżąc na białej, zimnej posadzce. Nie otwierał oczu, próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem. Zganił się w duchu za taką przesadną reakcję. To było tylko wspomnienie matki, a on zareagował jak na najgorszy horror. To był idiotyczne. Mimo to starał się nie przywoływać jej twarzy.
Kilka sekund później zaczął oddychać normalnie, choć jego serce wciąż pędziło swoim własnym, zbyt szybkim rytmem. Nie było w tym nic dziwnego. Piętnastolatek opanował tę sztukę do perfekcji. W środku mogła szaleć burza uczuć, ale na zewnątrz była maska spokojnego kretyna. Nienawidził jej zakładać, ale nie miał wyboru. Przynajmniej tak sądził.
Usiadł bardzo powoli, bo ból nie pozwolił na szybsze ruchy, ale Lync na niego nie narzekał. W głębi serca był mu wdzięczny za niemiłą, aczkolwiek skuteczną pobudkę. Nie chciał widzieć dłużej tych brązowych, złośliwych oczu. Po plecach przeszedł mu dreszcz i gardło mu się zwęziło, gdy przed głęboko-niebieskimi oczami stanął mu obraz surowej Ai Volan. Lync potrząsnął energicznie głową, próbując pozbyć się wspomnienia.
– Oni nie żyją – powiedział drżącym głosem.
Sam zdziwił się takim stanem rzeczy. Z reguły opanowywał emocje przy pierwszym podejściu. Wbił wzrok w podłogę, oddychając głęboko, ale mimo tych zabiegów serce nadal waliło jak oszalałe, a przyciśnięte do ziemi ręce drżały. Musiał przyznać przed sobą, że się bał. Bał! Dobre słowo! On był przerażony! I to czym? Głupim wspomnieniem!
– Oni nie żyją – ponowił próbę.
Tym razem zabrzmiało to całkiem pewnie i nawet bez nutki żalu, że już nie zobaczy ojca. Lync po raz kolejny potrząsnął głową. Nie powinien myśleć o swoim tacie. Nie powinien mieć jakichkolwiek niebezpiecznych uczuć. Nie mógł się bać, tęsknić ani smucić. Oznaczało by to, że jest słaby psychicznie, a wtedy... Przełknął ślinę starając się nie wyobrażać za wiele. Volt, Spectra, Shadow, Mylene i inni ludzie stanowili realne zagrożenie tylko wtedy, gdyby dowiedzieli się o jego prawdziwej, słabej naturze. A do tego nie mógł dopuścić.
Chłopak rozejrzał się dookoła, próbując uspokoić myśli. Jego pokój miał łazienkę i identyczne wymiary jak inne w siedzibie Vexosów sfinansowanej przez Zenohelda, ale różnił się znacznie. Wszyscy członkowie grupy pomalowali swoje ściany, wymienili meble, dokupili ozdób, a on nic nie zmienił. Ściany wciąż były gołe i szaro-białe, nadal stało tu metalowe, szpitalne łóżko z niewygodnym materacem, z którego ciągle spadał i dość duża szafa z jasnego drewna, która nie dawała się otworzyć z jednej strony. Obok łóżka znajdował się plastikowy stoliczek nocny na którym stał budzik cyfrowy w szarej obudowie. Właśnie na nim spoczął wzrok piętnastolatka. Vexos zamrugał kilkukrotnie, chcąc przekonać się, czy to nie zwidy. Nie... Na wyświetlaczu naprawdę pisało 5:04.
Chłopak zastanowił się szybko, co zrobić, ale wybór nie był trudny. Mógł spróbować zasnąć, ryzykując kolejny koszmar, albo przygotować się do szkoły i zjeść samotne śniadanie, co było kuszącą opcją.
Lync wstał, krzywiąc się z bólu. Naprawdę nie chciał nikogo spotkać. Przynajmniej nie teraz. Popatrzył to na jedne, to na drugie drzwi, ale tak naprawdę nie zastanawiał się gdzie teraz pójść. Wiedział, że musi opłukać twarz. Chciał być całkowicie przytomny, bo w przeciwnym razie mógłby nie dać rady swojej roli. Postąpił krok w kierunku łazienki i ze zdziwieniem stwierdził, że drży. Owszem bał się jeszcze, ale nie powinien tego okazywać. Nie rozumiał co się z nim dziś działo.
– Przestań! – warknął do siebie.
Nie pomogło. Ani trochę. Lync postanowił więc, zamiast zapanować nad sobą, zignorować to. Szybkim, choć chybotliwym krokiem podszedł do białych, ładniejszych drzwi, szybko otworzył je i wszedł do środka. Nie rozglądał się. Znał błękitne ściany, kafelki na podłodze, biały sedes, wielką wannę, umywalkę i okrągłe lustro nad nią. Tam właśnie się skierował. Nie patrząc na swoje odbicie odkręcił kran z zimną wodą i opłukał twarz. Przez chwilę stał nachylony nad zlewem, czekając aż rzeczywistość się o niego upomni, a w końcu uniósł głowę i jego spojrzenie padło na lustro.
W każdym horrorze odbicie, które zobaczy się w takiej sytuacji, nie należałoby do niego. Teraz też tak było, mimo że wyglądało podobnie. Mdłoróżowe włosy stojące na wszystkie strony, trójkątna twarz, po której wciąż spływały krople wody i cienki blizny pod oczami były jego, ale coś obcego przebijało się na tej twarzy. W głęboko-niebieskich oczach czaiła się złośliwość, a w na wąskich wargach pałętał się ironiczny uśmieszek. W takich momentach Lync myślał zawsze to samo.
To nie jestem ja.

czwartek, 11 stycznia 2018

2. Wszystko się komplikuje

Dzisiejsze opady w Lorsono były zaskakująco obfite. To znaczy... nie do końca zaskakująco. Alice wiedziała, że gęsty śnieg, szczególnie tutaj, nie jest niczym nowym, oglądała też lokalną, a potem miastową pogodę, żeby wiedzieć jak się ubrać, a mimo to wciąż nie mogła uwierzyć, że stała w tej zawiei. Śnieg padający z częstotliwością tysiąca płatków na sekundę i wiatr, zachowujący się jak małe dziecko, które nie może zagonić nikogo do zabawy, więc raz potarga włosy, raz szarpnie kurtką, a potem uderzy bolesnym zimnem prosto w twarz, zdarzały się, ale wtedy, gdy siedziała schowana w domku. Nie w takie ranki jak ten, kiedy czekała na przyjazd autobusu.
Nie miała się nawet gdzie schować. Przystanek, na którym stała, był zwykłym znakiem postawionym przy drodze. Z powodu gęstych opadów śniegu i tak nie można było rozpoznać obrazka na nim, więc jakiś złośliwy kierowca mógłby się nawet nie zatrzymać. Rudowłosa szybko potrząsnęła głową, starając się nie myśleć o takiej ewentualności. Nie mogła nie pójść do szkoły. Chciała zobaczyć przyjaciół, porozmawiać, a co najważniejsze poczuć, że słowa Dana to nieprawda. Przecież była im potrzebna. Taką miała nadzieję.
Szybko spojrzała w ciemne niebo, starając się skupić na czymś innym. Z każdą chwilą coraz więcej płatków spadało na ziemię, zasypując czarną, asfaltową drogę. Większość jednak wolała obrać sobie inny cel. Lądowały z wyszukaną precyzją na jej wełnianą czapkę, grubą, jasnozieloną kurtkę i potargane włosy. Mimowolnie pomyślała o tym, że gdyby była Mascaradem władze miejski nie miałyby odwagi oświadczyć, że wiata na przystanku dla jednej osoby nie jest opłacalna.
Przestraszyła ją ta myśl i dziwne uczucie, które poczuła gdzieś głęboko w sobie. Przecież nie powinna się już tym przejmować. Wszystko się wyjaśniło i nikt nie miał do niej pretensji, że jest tylko Alice. Skoro oni uznali Mascarada za ułudę, która odeszła do przeszłości, ona też powinna. Nawet szybciej niż oni, bo przecież go nie znała. Znaczy oni nie mogli go znać, skoro był tylko wytworem jej umysłu...
Pogrążona w drażniących myślach nie zdążyła ukryć twarzy przed nowym podmuchem wiatru. Skuliła się dopiero, gdy płatki wdarły się do oczu a mróz uderzył w policzki ze zdwojoną siłą. Po raz kolejny pożałowała, że drzewa, które mogłyby ją choć trochę uchronić, rosły za daleko od drogi. Gdyby tam podeszła, kierowca mógłby ją nie zauważyć. Stała więc bez ruchu, drżąc z zimna.
Żałowała, że wstała tak wcześnie, ale nie miała ochoty zostać w domu. Po wizycie Dana czuła się okropnie, ale szybko starła te niepotrzebne łzy i zrobiła dziadkowi kolację. Nie chciała, by się martwił, więc cały czas się uśmiechała. Chciała zakończyć dzień tak jak zwykle. Miała nawet w głowie jak to będzie wyglądało: Ona będzie słuchać uważnie, gdy dziadek zacznie opowiadać o wiązaniach czy innych tego typu rzeczach, chociaż nie poznała nawet połowy terminów, którymi się posługiwał. Zawsze była dobra z chemii i fizyki, ale nie na tyle, by w pełni zrozumieć naukowy język, ale na szczęście dziadkowi to nigdy nie przeszkadzało. Oczekiwał słuchacza, nie rozmówcy.
Wczorajsza kolacja minęła jednak inaczej niż zwykle. Prócz wywodów profesora Michaela i szybkich sprawozdań ze szkoły było coś jeszcze. Dziewczyna zamknęła oczy, starając się przypomnieć wszystkie szczegóły z wczorajszego wieczora. Nie było to trudne. Miała już w tym niesamowitą wprawę.
Duży pokój zamieniono z bawialni w jadalnię. Wystarczyło tylko nakryć okrągły stół obrusem i położyć na nim posiłek, ale i tak zrobiło to wrażenie. Poprzedni wystrój boleśnie przypominał dziewczynie o wcześniejszej rozmowie, a nie miała zamiaru jej rozpamiętywać, póki nie znajdzie się w swoim pokoju. Ciepła potrawka z kurczaka rozniecała wokół cudowne zapachy, ogień w kominku płonął jasno, a stół czekał już tylko na biesiadników.
Alice co chwila zerkała przez okno, sprawdzając czy dziadek już idzie i za każdym razem czekało ją rozczarowanie, ale to nie było nic nowego. Profesor pracował do późna, nie przejmując się, że ktoś na niego czeka. Właściwie za każdym razem, gdy widział ją zmęczoną i głodną w środku nocy, bardzo się dziwił. Zaczynał ją strofować, próbował wydusić obietnice, że już więcej tego nie zrobi, ale w końcu odpuszczał, widząc jej uśmiech. Pory posiłków były jedynymi, kiedy się widzieli i Alice głęboko wierzyła, że i on to docenia. Gdy pracował w laboratorium, czuła się taka samotna. Miała prawo do choć kilku chwil razem, skoro kochała go najbardziej na świecie.
W pewnym momencie ziewnęła i zerknęła na stary zegarek wiszący nad kominkiem. Wskazywał 23, ale miała nadzieję, że źle chodzi. Nie powinna zarywać kolejnej nocy nawet jeśli jutro miał być piątek, a po nim jedyny, wymarzony weekend. Z lekkim uśmiechem przeniosła wzrok niżej. Na kominku stały dwa zdjęcia, które bardzo lubiła oglądać, zwłaszcza, gdy musiała na kogoś czekać. Teraz też podeszła do nich i zerknęła na pierwszą fotografię. Na niej profesor Michael odbierał nagrodę za jakimś tam wynalazek. Był wtedy młody i ciemnowłosy, miał 34 lata. Ta pierwsza nagroda pozwoliła mu się wybić i dzięki temu pracował w Lorsono. Dziewczyna mimowolnie się uśmiechnęła. Słyszała tę historię tysiące, a może miliony razy i za każdym z nich czuła taką niesamowitą dumę.
Na drugim zdjęciu była ruda sześciolatka niepewnie patrząca w aparat. Tak. To była ona. To zdjęcie było jej pierwszym. Nie było tu żadnych pamiątek po jej wcześniejszym okresie życia. Jeśli dobrze się zastanowiła, nie pamiętała żadnych dawniejszych wspomnień niż to z aparatem. Pytała o to dziadka, ale powiedział tylko, że to skutek szoku, jaki przeżyła po śmierci rodziców. Nie miała powodu, by mu nie wierzyć, ale ciekawiło ją dlaczego nie ma po nich żadnych pamiątek. Zero zdjęć i zero wspomnień. Jakby ich nigdy nie było. Alice kilkukrotnie pytała dziadka jak zginęli, ale odpowiadał, że jest zbyt mała na taką wiedzę. Czekała więc aż do dziś na odpowiedź. Nie wiedziała nawet kogo Michael był ojcem.
Trzasnęły drzwi, a zimny powiew sprawił, że dziewczyna zerknęła w stronę przybysza. Nim zdjął ośnieżony płaszcz i ciepły beret, rozpoznała go.
– Dziadku! – zawołała w biegu.
Zachwiał się, gdy objęła go za szyję, a potem szybko odsunął, by za bardzo się nie zamoczyła, ale próżne były jego nadzieje. Alice miała już na sobie mokre plamy.
– Też się cieszę, że już wróciłem, ale ty nie musiałaś czekać. Przecież ci mówiłem, że nie masz tego więcej robić – powiedział, odwieszając płaszcz na kołek.
Alice otworzyła swoje brązowe oczy, ale nie zauważyła żadnego pojazdu. Wkoło był tylko śnieg. Musiała pomylić wiatr z odgłosem jaki wydaje autobus. Otrzepała zaśnieżone ramiona, myśląc o rozmowie, która wynikła w połowie posiłku. Znów zamknęła oczy, by dokładnie otworzyć każde słowo.
– Jutro wyjdę wcześniej. Nie rób mi śniadania – oznajmił dziadek, nalewając sobie herbaty.
Zesztywniała na te słowa. Nie chciała czekać aż do obiadu, żeby się z nim spotkać!
– Czemu? – spytała w miarę spokojnie.
Była z siebie dumna, że głos jej nie zadrżał. Przecież nie mogła być beksą.
– Państwo von Hercel przyjeżdżają w sobotę zobaczyć projekt, a nie jest gotowy. Nie możemy stracić ich dotacji – powiedział po prostu Michael, dobierając sobie dokładkę.
Mimo, że skinęła głową z uśmiechem, coś szarpnęło jej wnętrzności. Państwo von Hercel byli bardzo bogaci i finansowali badania profesora Gehabicha. Każdy projekt, odkąd tylko Alice sięgała pamięcią, był zależny właśnie od nich. Najgorsze, że Eva i Woen znali się na tych dziedzinach nauki, co Michael. Perfekcyjne małżeństwo marzyło o perfekcyjnym wyniku dlatego co jakiś czas zatrzymywali się w domu profesora i nadzorowali pracę. Z nimi przyjeżdżał ich syn, Klaus. Był starszy od Alice o rok, więc naturalnie przebywali wtedy razem. Dziewczyna bardzo go lubiła, ale tylko, gdy byli sami. W ich towarzystwie stawał się okropnym snobem. Takim, jakiego oczekiwali jego rodzice. Jednak od ostatniego spotkania wiele się zmieniło.
– Będę miała trzymać się z daleka? – spytała cicho.
Próbowała nie robić sobie nadziei, ale to było silniejsze od niej.
– Tak. Oczywiście masz też dopilnować, żeby Klaus się nie nudził – zastrzegł dziadek, nie rozumiejąc rozpaczliwego spojrzenia.
Alice skinęła tylko głową i chwyciła w ręce swój talerz, ale profesor zabrał go z jej rąk.
– Ja pozmywam – uśmiechnął się.
Zgodziła się na to, ale tylko dlatego, że nie miała już siły. Powoli poszła na górę, marząc tylko o ciepłej kąpieli i miękkim łóżku. Chciała się porządnie wypłakać.
Dziewczyna spojrzała na drogę i z ulgą zobaczyła ciemny autobus komunikacji miejskiej. Ziewnęła, otrzepując się z śniegu. Przez pół nocy płakała nad słowami Dana, przez kolejne pół zamartwiała się spotkaniem z Klausem, a w między czasie myślała, że nie zobaczy rano dziadka. Nie czuła się w najlepszej formie, więc z trudem weszła po stopniach. Powitała kierowcę, na co on tylko burknął:
– Dla jednej osoby! Jeździć w śnieżycy dla jednej osoby!
Alice usiadła na pierwszym fotelu, który się jej nawinął, udając, że nic nie słyszała. Była już do tego przyzwyczajona i o wiele bardziej zaciekawił ją widok różowawych, starych siedzeń. Lubiła te oparcia, bo były miękkie i ciepłe, ale rzadko trafiały się na tej trasie.
Po chwili rozejrzała się wkoło tylko po to, by stwierdzić, że jest sam na sam z kierowcą. Jak zwykle. Żaden z naukowców w Lorsono nie miał rodziny, a sami prawie nigdy nie jeździli do miasta. Dziewczyna oparła się wygodniej i zaczęła oglądać znajome widoki za oknem: śnieg, śnieg i śnieg. Miarowe kołysanie autobusu pomalutku wprowadziło ją w spokojny trans. Odpoczywała jak we śnie, ale widziała i słyszała wszystko. Jej oddech był cichy i spokojny. Nie zdradzał smutku, ani niepokoju. W takich chwilach czuła się najlepiej.

czwartek, 4 stycznia 2018

1. Mali goście

Za oknem zaczynało się ściemniać, choć zegar wskazywał dopiero kilkanaście minut po siedemnastej. Nie było w tym nic niezwykłego, w końcu była już połowa października, co wiązało się z krótszymi zabawami na dworze, deszczowymi wieczorami, ale i tysiącami kolorowych liści, z których wesołe, roześmiane dzieci robiły bukiety dla swoich rodziców. Uczniowie byli jeszcze niezmęczeni szkołą i po odrobieniu zadań znajdowali czas dla przyjaciół i rodziny. Starsi ludzie, korzystając z uroków ostatnich ciepłych dni, chodzili na spacery. A wszystko to odbywało się wśród ciepłych, jesiennych barw i masy zapachów, które były miękkie i mokre, i nie miały nic wspólnego z bolesnym mrozem.
Tak wyglądał październik. A przynajmniej bardzo mocno wierzyła w to pewna rudowłosa siedemnastolatka, która wyglądała przez okno swojego domu. Nie mogła powstrzymać się od cichego westchnięcia, kiedy jej wzrok po raz kolejny padł na zanurzające się w mroku podwórze.
Miasteczko Lorsono, w którym mieszkała razem z dziadkiem, nie było normalne. Zbudowano je z myślą o nauce, więc oprócz małego sklepu, w którym można było znaleźć wszystko, były tu tylko najnowsze laboratoria obok których wybudowano maleńkie domki jednorodzinne. Wszystkie budynki były daleko od siebie, by pozostali naukowcy nie mieli pojęcia nad czym pracują ich koledzy. Jednak, wbrew pozorom, to nie samotność była dla nastolatki najgorsza. Miasteczko opatulone było przez cały rok prawie -20 stopniową zimą, by drogi sprzęt nie uległ przegrzaniu i zniszczeniu. To właśnie brak zmian w porach roku dawał się jej najbardziej we znaki. Uwielbiała obserwować przyrodę i przemiany, które w niej zachodziły. Zwłaszcza, że sama czuła się zatrzymana w rozwoju, schowana pod płachtą śniegu...
– Alice? – cichy, niepewny głosik wyrwał ją z zamyślenia.
Dziewczyna odwróciła się od widoku za oknem i z uśmiechem spojrzała na grupkę dzieci siedzącą przy okrągłym, dębowym stole.
– Coś wytłumaczyć? – spytała, siadając na jednym z wolnych krzeseł.
Cieszyło ją to, że nie musiała spędzić dzisiejszego dnia samotnie. Nie gniewała się nawet, że ilość gości była większa niż na początku deklarowano przez co musiała zmienić trochę plany. Nie dość, że Dan jak zwykle podrzucił jej swoją młodszą siostrę Lucy, to jeszcze Kuroi skorzystała z okazji i dodała swojego braciszka Tomachiego. Na dokładkę dołączył się kolega Lucy - Christopher. Alice nie miała tego Danielowi za złe. Chłopak znów był zajęty, a ona była pierwszą i jedyną osobą, do której mógł się zwrócić. Nie gniewała się też na Kuroi, bo pewnie ta też miała swoje problemy. Nie potrafiła też źle pomyśleć o rodzicach Chrisa skoro ich nawet nie poznała. Poza tym uwielbiała te dzieciaki, więc jak mogłaby się nie zgodzić na opiekowanie się nimi?
– Coś nie tak? – ponowiła pytanie, przysuwając do siebie zeszyt małej Kuso.
Dziewięciolatka uczesana w wysoki kitek po lewej stronie (jak podpatrzyła od Julie) pokręciła głową.
– Odrobiliśmy już lekcje. Teraz nam się nudzi – oświadczyła, patrząc na Alice oczami identycznymi jak te Dana.
Lucy Kuso była najodważniejsza z całego tego towarzystwa. Zadziorna, waleczna dziewczynka wciąż czekająca na chwilę, kiedy jej moc się ujawni. Siedzący obok niej Chris był jej zaprzeczeniem. Nieśmiały, cichy, niewierzący we własne siły, ale (a może dlatego?) to on usiadł razem z nią w ławce na początku pierwszej klasy.
– Chcecie pograć w jakąś grę? Może Monopol? – zaproponowała Alice.
Z uśmiechem przypomniała sobie wszystkie chwilę spędzone nad planszą. Marucho zawsze wygrywał, Dan bankrutował jako pierwszy, Julie kupowała tylko te ulice, które miały ładny kolor, a Shun...
– Może porozmawiamy? – Przerwał jej myśli Tomachi.
Brat Kuroi był najmłodszy, bo ośmioletni, ale najdojrzalszy z całej tej trójki. Drobny brunecik o poważnych, zamyślonych oczach wyglądał na inteligentnego. Zamiast bawić się z innymi dziećmi wolał rozmawiać albo rysować, co wychodziło mu doskonale. Jednak on też nazbierał jej cały pęk jesiennych liści z Pretend, które teraz stały w zazwyczaj pustym wazonie, choć powtarzał, że to dobre dla maluchów.
– A o czym chcecie porozmawiać? – spytała dziewczyna, patrząc na nich ciepło.
Oczywiście młody Sarogaru miał już pomysł. Bez przygotowania się, nie zabrałby przecież głosu.
– Opowiedz jak powstali Młodzi Wojownicy!
Lucy i Chris też się zaciekawili. Chociaż to nie było żadną tajemnicą chcieli usłyszeć to z ust osoby, która zrobiła najwięcej. Alice nie wiedzieć czemu poczuła lekki niepokój i żeby to ukryć spojrzała na starą, wygodną sofę ustawioną naprzeciw kominka, w którym już od dawna płonął ciepły, przyjazny ogień.
– Tamto miejsce jest chyba lepsze na wspomnienia? – spytała, wstając od stołu, świadoma, że tak naprawdę chce odwlec ten moment.
Dzieci również się podniosły, ale szły za panią domu. Tym razem Lucy nie rzuciła hasła "kto pierwszy wygrywa". Czekali z głębokim, dziecięcym szacunkiem, aż rudowłosa usiądzie na środku kanapy. Ta zrobiła to, choć była lekko speszona. Może nawet nie lekko, ale bardzo. Nie przywykła do tego, że ktoś ją widzi, a do tego czeka, żeby zajęła miejsce. Próbując zwalczyć zażenowanie obserwowała jak Christopher siada z jej lewej strony. Usadowił się przy samym brzegu, jakby nie był pewny czy może się przybliżyć do dziewczyny. Tomachi bez żadnego ostrzeżenia usiadł jej na kolana. Mimo całej swojej ''dorosłości" lubił przytulać się do Alice. Choć znał ją najkrócej z całej grupy Młodych Wojowników lgnął do niej jak do matki albo starszej siostry. Alice mogła się tylko domyślać dlaczego. Osobiście poznała tylko siostrę chłopca i to jej starczyło. Lucy usadowiła się na starym, perskim dywanie przed kominkiem, co dawało wrażenie, że głowę dziewczynki otaczają płomienie. W ciszy, która zapanowała słychać było wyraźnie spalanie się drewna.
Alice zawsze uważała, że ogień był najgłośniejszym żywiołem. Ciągle wydawał trzaski, syki i inne dźwięki. Owszem wiatr, woda czy ziemia też wydawały odgłosy, ale nie zawsze. Mogły przestać, a ogień nie. Jeśli chodziło o ciemność, czy światło... One nieprzyjemnie milczały. Za każdym razem.
– Może przygotuję wam gorącą czekoladę? – przerwała nieznośną ciszę, nie wiedząc jak rozpocząć.
Dzieci jednak stanowczo odmówiły. Nie zamierzały jej nawet pomóc jakimkolwiek pytaniem. Musiała zacząć od podstaw, jeśli nie chciała się pogubić w rozważaniach.
– Istnieją dwa rodzaje ludzi: ci z mocą i ci bez niej. Nas jest mniej – zaczęła, gładząc Tomachiego po włosach.
Na razie nie było żadnych pytań ani uwag jak to bywało przy rozmowie z dziećmi. Rozumieli jeszcze wszystko, bo ich to dotyczyło. Lucy, jeszcze nie posiadała ognia, Pyrusa, ale to była tylko kwestia czasu, Christopher od paru miesięcy mógł posługiwać się wodą - Aquosem, a Tomachi od piątego roku życia ćwiczył władanie ciemnością - Darkusem. Miał taką samą domenę jak Alice i dziewczyna czuła, że w posługiwaniu się nią był już od niej lepszy.
– I co? – Z odrętwienia wyrwał ją głośny, nieco zadziorny głos Lucy.
– Wiecie, że od lat jest prowadzony powszechny spis osób z mocą...
– A czemu? – przerwał Chris, który chyba nigdy z nikim nie rozmawiał na te tematy.
Lucy natychmiast wyręczyła Alice w udzieleniu odpowiedzi.
– Większość ludzi jak ma władzę, chce jej więcej. Wielu z mocą ma zamiar zawładnąć naszym miastem, ale jak chcesz żyć jak normalny człowiek, to ci urzędnicy dają spokój – oznajmiła pewnym siebie tonem, zerkając na przyjaciela z góry.
– Tak – przyłączył się spokojnie Tomachi. – Oni potrzebują danych o twojej mocy i rodzinie, bo gdybyś zaatakował Pretend, musielibyśmy wiedzieć jak z tobą walczyć.
Alice drgnęła zaskoczona, ale nie zdążyła spytać chłopca skąd o tym wie, bo Christopher o mało się nie rozpłakał.
– Ja nie zaatakuje naszego miasta! Tam jest moja mama! Ja nie jestem przecież zły! – zawołał.
W jego oczach zaczęły gromadzić się łzy, co było ostatnio bardzo częstym widokiem. Alice chciała go przytulić, ale Lucy ją ubiegła. Unieruchomiła zdezorientowanego chłopaczka w silnym uścisku i zaczęła mu coś mówić:
– Chris, to był przykład. Wiemy, że nie jesteś zły. Jesteś miły, pomocny, słodki, a do tego przystojny! Nie musimy nic podbijać. Wystarczy, że będziemy żyli jak normalne małżeństwo!
Alice zasłoniła nerwowy uśmiech. Mała była bardzo bezpośrednia, ale taka była cała rodzina Kuso. To ją w nich przyciągało. Gdy w końcu dziewczynka wypuściła Chrisa i usiadła na swoim miejscu, nastolatka zaczęła kontynuować, chcąc odwrócić ich uwagę od zażegnanego wybuchu.
– Osoby z mocą mogą tworzyć coś w rodzaju bohaterskiej drużyny – Nie podjęła tematu prześladowań i nierównego traktowania przez lata, chcąc nie denerwować Chrisa. – Musi być w niej sześciu członków, a każdy z mocą o innym żywiole żeby miasto się na to zgodziło. To całkiem nowy wynalazek i pierwsza grupa w Pretend, Vexosi, są tu od całkiem niedawna. Zapewniali bezpieczeństwo od kilku lat, ale ludzie zaczęli mówić, że uzależnili się od pewnego polityka...
– Zada! – przerwała Kuso z całą swoją dziewięcioletnią pewnością.
– Chyba Zeda – poprawił już spokojny Chris.
Lucy wydęła policzki i powtórzyła jeszcze bardziej stanowczo:
– On ma na imię Zadohland!
– Zenoheld! – poprawił ich trochę agresywnie Sarogaru.
Rudowłosa nie zwróciła na to uwagi. Bardziej martwiła się czy dziewczynka kiedyś zapamięta imię mężczyzny, bo Dan mógłby mieć przez to nieprzyjemności, niż zachowaniem Tomachiego. Tak czy siak Lucy od razu przyjęła wersję młodszego kolegi, nauczona, że to raczej on ma racje, ale Chris chciał chyba coś powiedzieć, bo otworzył usta.
– W zeszłym roku... – Alice przerwała natychmiast nadchodzącą dyskusję. – ... zjawił się zamaskowany młodzieniec, Mascarad. Razem z moimi wieloletnimi przyjaciółmi, Danem i Runo, stworzył wolną od nacisków drużynę Młodych Wojowników. Wkrótce dołączyli do nich Shun, Marucho i Julie. Po pewnym czasie odkryli, że Mascarad, to w rzeczywistości ja. Nie mając o niczym pojęcia założyłam Młodych Wojowników i walczyłam za swoje poglądy. Okazało się, że toksyny, którymi bawił się dziadek spowodowały jakieś zamieszania we mnie, ale szybko je usunięto - wytłumaczyła.
Poszło nawet lepiej niż sądziła. Szybko i bez denerwowania się przeszłością. Zdążyła się nawet odprężyć, kiedy Christopher spojrzał na nią bardzo poważnie.
– Czemu już nie należysz do drużyny, skoro ją stworzyłaś?
Zacisnęła wargi. To pytanie zabolało. Zdjęła Tomachiego z kolan i już zamierzała dołożyć drewna do kominka, gdy mały Sarogaru zadał kolejne bolesne pytanie.
– Czemu akurat moja siostra cię zastąpiła?
Zastąpiła... Trafne słowo. Bardzo trafne.
Alice cisnęła szczapę w ogień i ruszyła w kierunku stołu. Milczała, próbując przetrawić to pytanie. Kątem oka zauważyła, że Lucy stara się pokierować płomieniem, ale na szczęście z rozsądnej odległości. Obok niej stał Chris. Dopingował ją, gotów w razie czego użyć swojej mocy. Tomachi pakował swoje rzeczy do plecaka.
– Przepraszam – szepnął nagle.
Dziewczyna zaczęła robić to samo z torbami reszty gości. Miała nadzieję, że się nie pomyliła chociaż to tak naprawdę nie miało znaczenia, skoro Lucy i Chris byli w jednej klasie.
– To nie twoja wina, że...
...jestem do niczego. dokończyła w myślach.
Chłopczyk objął ją nagle, a ona odwzajemniła uścisk. Chciała by trwał jak najdłużej, a przynajmniej aż nie poczuje się naprawdę pocieszona, ale rozległo się trąbienie.
– To Dan! – jęknęła Lucy. – A było tak fajnie!
Po tym podbiegła do stolika, nie zwracając uwagi na Chrisa.
– Już niedługo znów się spotkamy – uspokoiła ją Alice, gdy ta mimowolnie ścisnęła jej rękę jakby już się żegnała.
Miała przy tym dziwne przeczucie, że to znów nastąpi już jutro.
Dzieci wzięły plecaki i poszły do drzwi wyjściowych. Szybko założyły kurtki i niecierpliwie czekały na otwarcie bram do wiecznej zimy. Dla nich to była atrakcja, dla mieszkającej tu dziewczyny tragedia. Śnieg znów gęsto prószył, więc nie zdziwiła się na widok ośnieżonego Dana.
– Cześć, Alice! – powitał ją z szerokim uśmiechem.
Szybko wykonał unik, bo dzieciaki wybiegły, gotowe walczyć na śnieżki.
– Tylko się nie zamoczcie! Nie mam zamiaru sprzątać potem samochodu! – krzyknął za roześmianą hałastrą.
– My, w przeciwieństwie do ciebie, umiemy zachować czystość! – zawołała w odpowiedzi Lucy.
Daniel poczerwieniał.
– A kto wczoraj ubabrał kuchnię, gdy robił naleśniki? – wrzasnął.
– Ty – odparła najspokojniej Lucy.
– A dla kogo to było? – spróbował się jeszcze ratować.
– Niby dla mnie, ale i tak potem sam to zjadłeś!
Alice zachichotała. W takich momentach żałowała, że nie ma rodzeństwa. Dan słysząc to, wreszcie spojrzał na przyjaciółkę. Miał już szesnaście lat, ale był wciąż taki sam: energiczny, waleczny i nadal zbierał darmowe badziewia z chrupek. Było w tym coś pocieszającego.
– Rany! Jeszcze jechać z powrotem całą godzinę! A ty masz najbliższy przystanek o dziesięć minut drogi stąd. A jeszcze trzeba zrobić śniadanie, ubrać się... O której ty wstajesz? – westchnął, zaczynając standardową rozmowę o niczym z takim zapałem jak gdyby była bardzo istotna.
Alice uśmiechnęła się ciepło na myśl, że może faktycznie tak było. Dan był strasznym leniem, a ona musiała z oczywistych powodów dojeżdżać do szkoły w mieście. Na pewno nie mógł sobie tego wyobrazić. To, że dla niej to nie było ciekawe, nie znaczyło, że dla niego też nie.
– Nie chcę cię straszyć – powiedziała, zerkając ciekawie na jego czerwonego nissana. – Jest z tobą ktoś jeszcze? – zapytała z nadzieją, choć zdawała sobie sprawę jakie to głupie.
– Nie. Kto by chciał jechać taki kawał, żeby odwieźć moją denerwującą siostrę albo zamienić z tobą kilka słów? – prychnął.
Zabolało, ale nie dała nic po sobie poznać. Wciąż miała na twarzy uśmiech.
– Jest już chyba po dwudziestej, a jutro jest szkoła – zwróciła mu łagodnie uwagę, ale nie dlatego, żeby go skarcić.
Nawet gdyby chciała być wredna, nic by to nie dało. Zareagowałby pewnie tak jak teraz - wzruszył ramionami, wpatrując się w biegającą siostrę. Wydawał się porządnie zmęczony, ale to było uczciwe zmęczenie. Nie miał sobie nic do zarzucenia.
– Mieliśmy trochę dłuższe spotkanie niż przypuszczałem – powiedział tonem, który tylko to potwierdził.
Skinęła głową, świadoma, że przecież tego nie widzi. Zrobiło się jej bardzo głupio i musiała to czymś zakryć.
– Dzieciaki zjadły – poinformowała go cicho, bo tylko to przyszło jej do głowy.
Od razu się na niej skupił jakby wypowiedziała tajne hasło. Brązowe oczy rozszerzyły się pełne nadziei, a usta ukazały wszystkie zęby.
– Zostało coś jeszcze? – spytał dziwnie wzruszonym głosem.
Zaprzeczyła, czując wyrzuty sumienia. Mogła to przecież przewidzieć i przeciągnąć ich wizytę! Kuso zawsze był żarłokiem i jadł wszystko, i uważał, że jest drugą, najlepszą kucharką na świecie. Zaraz po Runo. Byłby naprawdę szczęśliwy, gdyby pomyślała o nim wcześniej. Teraz musiała odwrócić jego uwagę, żeby nie robić mu przykrości.
– Wiesz, opowiadałam im o Wojownikach – zaczęła niepewnie, sama nie wiedząc czemu podejmuje ten temat.
Zareagował na niego jak na rozmowę o cenach jarzyn. Bez emocji.
– I co? – spytał chyba tylko dlatego, że wypadało ciągnąć rozmowę.
To było przykre. Przecież to się dla niej liczyło! A może właśnie dlatego tak się zachowywał? Chciała wyrzucić te myśli z głowy, więc nie wycofała się. Musiał powiedzieć coś pozytywnego.
– Pytali się, czemu nie jestem w drużynie – powiedziała, starając się ukryć uczucie.
Daniel spojrzał na nią szczerze zdziwiony. Jakby była dzieckiem pytającym dlaczego nie można przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle. Nie tego się spodziewała. Miał ją pocieszyć.
– Przecież wiesz – oznajmił to takim tonem jak gdyby naprawdę był zdezorientowany. – Nie jesteś silna. Tylko byś nam przeszkadzała.
Te słowa zraniły ją bardziej niż inne. Szybko spuściła głowę, dusząc w sobie żal. Przecież chciała im pomóc! Nawet Dan musiał zauważyć, że coś jest nie tak, bo gdy zerknęła na niego, uśmiechnął się tak jak zawsze, gdy popełniał głupie błędy.
– Jutro też ich podrzucę – zakomunikował pojednawczo. – Wtedy się na coś przydasz!
Zabolało. Bardzo. Mimo to z fałszywym uśmiechem machała trzem malcom. Dzięki padającym płatkom śniegu nikt nie zauważył łez spływających po bladych policzkach dziewczyny. Zimny wiatr zamieniał je w lodowy nalot. Obwiniała się za tak gwałtowną reakcję. Jakaś jej część wiedziała przecież, że powiedział to, by zrobić jej przyjemność i tylko źle dobrał słowa, ale nic nie mogła na to poradzić.
.........................................................................

Czwartki nie są może najszczęśliwsze, bo będę publikować albo rano, albo w nocy, ale chcę dać wam rozdziały na piątek. Mam nadzieję, że wybaczycie, jeśli zdarzą się drobne obsuwy. (Jak będą trwały więcej niż dzień, macie na mnie nakrzyczeć :))
Ten rozdział było mi trudno poprawić. Wydawał mi się trochę melodramatyczny (Wciąż taki jest XD), ale dzieciaki dostały więcej charakteru z czego jestem zadowolona.
No nic. Bawcie się, czytając poprawioną wersję.