piątek, 10 kwietnia 2020

45. Pofestiwalowy zwrot


 Gdyby Alice miała opisać swoją reakcję na wieść o ataku na festiwal, mogłaby tylko bezradnie rozłożyć ręce. Nie pamiętała ani swoich emocji, ani słów, które wypowiedziała, tak jakby jej mózg usunął traumatyczne wspomnienie, żeby ją chronić. Tak jak za czasów Mascarada, ale o tym nie chciała myśleć. Była pewna tylko trzech informacji, które powtórzyła jej potem Runo: zaatakowano ludzi, Gus został ranny, opiekę nad nią do odwołania przejmują ona i Volt. To ostatnie, co przyznawała ze wstydem, dotknęło ją najbardziej.

 Oczywiście wiedziała, że zniszczony festiwal i rany Gusa są nieporównywalnie tragiczniejsze niż zmiana dyżurów, jednak nie mogła nic poradzić na własne uczucia. Naprawdę przyzwyczaiła się do obecności Lynca. Do tego, że zawsze był gdzieś w zasięgu wzroku, do tego, że nie musiała się bać, że nikt nie zje rzeczy, które przygotowała, do tego, że ktoś jej odpowie, jeśli zawoła w głąb korytarza, a przede wszystkim do bezpiecznej świadomości, że ten stan rzeczy nie zmieni się ani jutro, ani pojutrze i że nie zostanie nagle sama w tym zimnym, obcym Lorsono. Lync po tych kilku dniach stał się kimś tak zwyczajnym i stałym jak nikt przedtem.
 

 To było tym bardziej wstydliwe, że nawet dziadka określała jako gościa. Z drugiej jednak strony on sam twierdził, że dom jest jej, a laboratorium jego. To w nim przesiadywał. Do niego wracał. Tam jadł i spał, jeśli tylko Alice nie naciskała, by przyszedł. Więc to nie był całkiem jej wymysł! To on trzymał dystans. Nie miała oczywiście o to do dziadka pretensji. Skądże znowu! Cieszyła się, że był chociaż gościem. Uwielbiała gości. Tyle, że ich towarzystwo zawsze wiązało się z przykrą świadomością, że po odjeździe znów zostanie sama. Wiadomo - cisza zawsze ciążyła mocniej, jeśli poprzedzały ją rozmowy i śmiechy. A teraz znów miała być otoczona osobami, które oczywiście uwielbiała, ale które były tylko na chwilkę. Które nawet się nie rozpakują. Które będą tu tylko przelotem. Które będą tylko gośćmi. A ona tak rozpaczliwie potrzebowała domownika! Pewnie dlatego aż tak bardzo uczepiła się obecności Lynca w tym domu...

  Było jej strasznie głupio za to, że tak szybko się do niego przyzwyczaiła. I było jej wstyd za swoje rozżalenie. Nic nie tłumaczyło jej podłego i egoistycznego poczucia, że napastnicy zrobili krzywdę przede wszystkim jej. A może znowu przesadzała? Może nie powinna czuć się winna, że jest smutna, nawet jeśli to był tak błahy powód? Może miała prawo myśleć o sobie nawet w takiej chwili?


Westchnęła i chcąc skupić się na czymś innym, zerknęła przez okno. Mijali właśnie granicę między Pretend a Lorsono, o czym poinformowało ich radio, którego sygnał został zablokowany przez pole ochronne założone przez naukowców. To była jedyna dobra wiadomość od dawna - już niedługo będzie mogła się położyć. Z ulgą rozparła się wygodniej na przednim siedzeniu i zerknęła mimowolnie na kierowcę, bardzo mocno pilnując się, żeby nie wrócić do utyskiwania na swój los.

Volt wyglądał znacznie lepiej niż rano. Był spokojny, pewny siebie, może nieco rozkojarzony, ale przez myśli, a nie chorobę. Bladość zniknęła całkowicie z jego twarzy, podobnie jak zmęczenie, a nawet cienie pod oczami zdawały się nigdy nie istnieć. Widocznie świeże powietrze dobrze na niego wpłynęło. Nie zwrócił uwagi na to, że go kontrolowała, ale Alice sama uznała, że nie powinna mu się tak nachalnie przyglądać i wróciła do nudnego, zimnego widoku za oknem.

Vexos w końcu usłyszał neutralny pisk zakłóconego sygnału i wyłączył radio, które miało chyba imitować, że są tutaj razem. Tak jakby ktokolwiek z nich mógłby w tej sytuacji nie być zatopiony we własnych myślach! W sumie Alice wolałaby skupić się na tym o czym rozmyślała siedząca z tyłu Runo albo Volt, byleby tylko nie wracać do tego, co gnębiło ją. Ciekawe czy ich też męczyło rozmyślanie. Może też woleliby zamienić się z kimś na emocje i problemy? Alice westchnęła lekko. Znowu zaczynały się głupie myśli.

Na szczęście po niecałych 10 minutach samochód stanął na podwórku przed domem Gehabichów.

– Nareszcie będę mogła się położyć – odetchnęła Runo, przerywając tym samym dziwną, jakby mistyczną zasłonę, która dotąd ich okrywała.

– Jest jeszcze wcześnie – zauważył Volt, wskazując na samochodowe radio, wyświetlające godzinę 19 36.

– Ale to był długi dzień – odezwała się przymilnie Alice. - Zrobię szybko kolację i będziemy mogli iść spać.

To były deklaracje, że wrócili z tamtego świata. Zabawne, ale konieczne, żeby skupić się na rzeczywistości. Tak przynajmniej myślała Alice, wysiadając z auta. Na dworze padał niezbyt gęsty śnieg, który nie przeszkadzał w wzięciu bagaży ani przejściu do domu, a do tego wyglądał nawet ładnie. Dziewczyna wzięła go za dobry znak. Może na tym festiwalu nie było aż tak źle, może jednak nikt nie ucierpiał. Przecież gdyby stało się coś naprawdę złego, dostaliby jakieś bardziej szczegółowe informacje niż „Był atak na festiwalu. Gus jest ranny. Luster i Misaki przejmują opiekę nad Gehabich do odwołania i natychmiast mają wyruszyć do Lorsono.”

– Wiesz, Alice, po prostu zróbmy sobie kanapki – odezwała się Runo, kiedy tylko weszli do środka. – Tak będzie szybciej.

Dziewczyny zaczęły rozbierać płaszcze i buty, a Volt, widząc jak małe jest pomieszczenie, czekał uprzejmie na swoją kolej. Alice bardzo starała się nie myśleć o tym, że gdyby na jego miejscu był Lync, poradziliby sobie z przebieraniem wszyscy na raz. Po prostu jak najszybciej skończyła swoją część, wzięła grzecznie bagaże w głąb korytarza, a Volt zajął jej miejsce. Runo poszła w jej ślady.

– Jeśli chcesz, mogę zrobić tylko kanapki – odezwała się Alice, poprawiając włosy, w których zebrał się śnieg. – Ale to zajmie mi tyle samo czasu co przygotowanie...

– Nie, nie! Nie zrozumiałaś! – przerwała jej Runo.

Volt akurat pojawił się za nimi ze swoim plecakiem. Cała trójka jakby na komendę ruszyła w stronę salonu.

– Każdy zrobi dla siebie kanapki. Jakie i ile chce – kontynuowała dziewczyna. – Tak będzie szybciej i prościej!

Pani domu zmarszczyła lekko brwi. Nie chodziło o to, że ktoś miał zamiar korzystać z jej kuchni, ani o to, że mieli zamiar zabrać jej radość z przygotowania posiłku dla wszystkich. Przyczyna była całkiem obiektywna.

– Nie wiem czy to będzie wygodne – powiedziała prosto z mostu. – Jeśli zaczniemy szukać tego samego albo będziemy potrzebować miejsca...

– Ja mogę zaczekać. Nie jestem głodny – zaoferował Volt.

W tym samym momencie rozległo się głośne chrząknięcie. Cała trójka spojrzała przed siebie. W salonie, oparty nonszalancko o kanapę, stał dziadek Alice.

– Witam – uśmiechnęła się pogodnie Runo.

Chyba pierwszy raz była taka miła, ale mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Wpatrywał się groźnym wzrokiem w Volta, jakby tylko on istniał. Alice poczuła ciężar w żołądku.

– Dzień dobry – przywitał się po dłuższej chwili Vexos.

Raczej nie spodziewał się takiego przyjęcia. Po jego minie można było wywnioskować, że zapomniał o istnieniu pana Gehabicha. Profesor też musiał to zauważyć, ale zamiast to skomentować, skinął głową w odpowiedzi na powitanie. Ciągle zdawał się być urażony samą obecnością obcego młodzieńca.

– Myślałem, że wróci tu ten różowy karzełek – odezwał się wreszcie, przerywając krępującą ciszę. – A tu proszę! Jakiś olbrzym!

Alice odkaszlnęła, starając się zyskać na czasie. Już w samochodzie planowała, że zrobi kolację dla swoich obrońców, a resztki zaniesie do laboratorium i tam, na osobności, powiadomi dziadka o małej zmianie. Profesor Gehabich był naprawdę kochany, ale nie nadawał się do rozmowy z jej znajomymi. Zwłaszcza z chłopakami.
 

– Dziadku, nie karzełek, tylko Lync. Tłumaczyłam ci przecież – odezwała się w końcu nieco nieśmiało.

Gdy spojrzenie starszego mężczyzny przeniosło się na nią, znów nie wiedziała od czego zacząć. Był w nim niemy wyrzut, który bardzo ją zabolał. Jakby zawiodła jego zaufanie!

– Pewnie nie słyszałeś, ale zaatakowano festiwal i Lync jest potrzebny na miejscu – podjęła dalej, troszkę głośniej. – Z tego powodu przydzielono mi innego członka Vexosów...

– Kto to widział, żeby wysyłać młodej damie chłopców! To nie do pomyślenia! – przerwał jej profesor, podchodząc bliżej.

Coś w jego ruchach i postawie kazało sugerować, że będzie bronił „swojego terytorium” za wszelką cenę. Jeśli Volta to rozbawiło, to miał w sobie na tyle taktu, by tego nie okazać. Kiedy starszy pan starał się dorównać mu wzrostem, zażenowana Alice spuściła oczy.

– M-może ja przygotuję kolację – spróbowała się wycofać.

Jak tylko dostała pozwolenie, zawlokła Runo do kuchni. Szybko zamknęła za sobą drzwi, chcąc oszczędzić sobie widoku dalszej sceny i usiadła przy stole, ukrywając twarz w dłoniach.

– Znów to samo! – jęknęła. – Będzie tak jak z Klausem, Danem, Marucho, Shunem i każdym innym chłopakiem jakiego kiedykolwiek poznam!
 Runo zaczęła już szperać po szafkach i nie miała czasu na okazanie pełnego współczucia.

– Nie martw się – powiedziała tylko w ramach pocieszenia. – Będzie niemiły tylko na początku. Wiesz, żeby zaznaczyć kto rządzi w tym domu. Mój tata cały czas robi takie głupoty!

Po tych słowach wyjęła całkiem ładnie wyglądający chleb i rozpoczęła poszukiwania czegoś, co nadawałoby się do położenia na nim.

– Łatwo ci mówić – westchnęła Alice, zaskoczona nieco swoją otwartością. Może tak podziałały na nią rozmyślania w samochodzie? – Wiesz przecież, że dziadek nie zawsze akceptuje moich znajomych. Z Shunem do dziś nie mogę porozmawiać bez jego kontroli, a Lynca traktuje tak, jakby był co najmniej złodziejem. Patrzy na niego co najmniej tak, jakby już zwinął mu jeden z tych jego prototypów! Nawet kontroluje mnie częściej niż normalnie! A jeśli z Voltem będzie tak samo? Przecież on ma za zadanie mnie bronić! Powinnam być mu wdzięczna, a nie sprowadzać na niego dodatkowe przykrości! I jeszcze go tam zostawiłam! Co ze mnie za człowiek?

W czasie tych żali Runo zdołała wydobyć na światło dzienne masło, ser, ogórek, pomidory i szynkę. I to na nich się skupiła. Alice nie miała jej tego za złe. Runo nie przepadała za emocjami. Musiała to uszanować.
 

– Nie martw się – powtórzyła dziewczyna, kładąc skarby przed przyjaciółką. – Wystarczy, że pogadasz o tym z dziadkiem. Zrozumie, że nie może tak postępować.
 

Alice natychmiast się wyprostowała. I nie chodziło tylko o nienaturalny, radosny ton głosu dziewczyny.
 

– P-pogadać? – spytała ostrożnie, jakby miała wrażenie, że się przesłyszała.

– Tak – Runo wyciągała już noże z szuflady. – Możesz załatwić to nawet teraz. Tak byłoby lepiej. Faktycznie głupio zrobiłaś, zostawiając Volta na pastwę losu. Pewnie jest przerażony!

Po tym roześmiała się z własnego dowcipu, ale Alice nie było do śmiechu. Sama możliwość pouczenia dziadka i poproszenie o zmianę zachowania była dla niej chora. Poczuła ogromny strach tylko na samo wspomnienie tej możliwości i wiedziała, że nigdy do tego nie dojdzie. Nie dałaby rady. Znów przemknęło jej przez głowę, że jest chyba rozregulowana nerwowo od czasu zniszczenia Mascarada, ale odepchnęła te myśli, wpatrując się w Runo.

Dopiero teraz doszło do niej, że przyjaciółka była radosna i zrelaksowana. Zupełnie inna niż ta wściekła, znerwicowana dziewczyna z rana.
 

– Stało się coś dobrego? – spytała ostrożnie, kiedy Runo nucąc coś pod nosem zaczęła kroić chleb.
 

Zrobiła to głównie przez wyrzuty sumienia, że nie spostrzegła tego wcześniej. Nie zastanawiała się nad odpowiedzią, nie była jej nawet tak naprawdę ciekawa. Spokojnie wpatrywała się jak jej przyjaciółka unosi głowę i uśmiecha się tak szczerze jak jeszcze nigdy. Zdała sobie sprawę z powagi sytuacji dopiero przy prostych, zwykłych słowach:
 

– Zakochałam się.

--------------------
Nie pamiętam czy to całkiem nowy dla was rozdział, czy jeszcze pojawił się na starym blogu. No, to teraz tylko nowe rzeczy. Ciekawe kiedy...

Dzięki, że jesteście!

Nie jestem pewna co jest nie tak z rozmiarem. Staram się to naprawić.